sobota, 1 lutego 2014

Wdowy: Rozdział XI i Porwanie: Rozdział XII - "Jessu, Andrzej, Magda"


Rozdział jedenasty

 

 

 

Dziennik Andrzeja:

„Obudziłem się z głębokiego snu. Leżałem na podłodze, bez przykrycia. Jessu tuż obok. Pomieszczenie było ciasne, bez okien. W rogu stała szklana gablota, w której znajdowały się dziwne przedmioty.

- Jessu, Jessu, wstajemy.

Dopiero po dłuższej chwili udało mi się doprowadzić go do stanu przytomności. Przeciągnął się trącając przy tej okazji gablotę. Rozległ się hałas. Drzwi do pokoju otworzyły się gwałtownie i ujrzeliśmy chudego młodzieńca o białych zębach. Miał w ręku kolorową fretkę. Zobaczywszy nas stanął niezdecydowany.

- Namaskar - powiedziałem do niego.

Odpowiedział niepewnie, machnął kilka razy fretką nad naszymi głowami i odszedł zamykając drzwi.

- To służący - ocenił Jessu. - Ruszmy się stąd. Musimy rozprostować kości.

Powoli, uważając by nie trącić gabloty podnieśliśmy się z podłogi i ostrożnie otworzyli drzwi. Prowadziły do niewielkiego salonu z nisko zawieszonym sufitem. Na ścianie wisiało mnóstwo obrazów. Były tam też sztuczne kwiaty i portrety przyozdobione girlandami pomarańczowych nagietków. Pod ścianą stała kanapa, przed nią niski stolik.

Jessu klasnął w dłonie.

- Co robisz? Zwariowałeś?

- Nie. Po prostu zażyczyłem sobie śniadanie.

Nikt jednak nie pojawiał się przez dłuższą chwilę. Z salonu widać było korytarz. W końcu coś zamajaczyło w ciemności i w drzwiach ukazał się postawny mężczyzna.

- Pułkownik Tyagi - uśmiechnął się podając nam rękę na powitanie. - Zaraz będzie śniadanie.

- Gdzie jesteśmy? - spytałem nerwowo.

- W bezpiecznym miejscu. Rozgośćcie się.

- Dlaczego nas tu przywieziono i po co? - zaczęło mi się to nie podobać. Wyobrażalem sobie co przeżywa Magda, pozostawiona z kierowcą w samochodzie.

- Nie będę was niepotrzebnie przetrzymywał. Chciałbym tylko prosić jednego z was o pewną przysługę ...

Spojrzal na Jessu.

- Mój ojciec jest chory. Lekarze nie są w stanie nic dla niego zrobić. Jednak pański towarzysz - zwrócił się do mnie spuszczając wzrok - dokonywał cudów na wzgórzu pod Bhuj. Wielu ludzi ozdrowiało. Toteż chciabym...

- Pański ojciec wyzdrowieje. Proszę się nie martwic - Jessu powiedział to z takim przekonaniem, jakby chodziło o wyleczenie kataru.

- Chodźmy do niego. Liczy się każda chwila - pułkownik Tyagi skinął głową na Jessu. Ten nie namyślając się ruszyl za nim.

- To potrwa sekundę, Andrzeju. Za ten czas zjedz śniadanie. Możesz mi zostawić trochę herbaty. 

Jego pewność siebie sprawila, że zacząłem odczuwać podniecenie przemieszane z niepokojem. Chłopak, w którym Jessu odgadł służącego wniósł dzbanek z herbatą i świeżo zrobione chapati. Probowałem przekazać mu prośbę o łyżeczkę, ale chyba mnie nie rozumiał. Kiedy skosztowałem herbaty okazało się, że była słodka. Drobiłem chapati na kawałeczki i wkładałem je sobie do ust. Tyagi z Jessu nie pojawiali się. Kawałki chapati nie chciały przejść mi przez gardło. Popiłem je słodką herbatą, ale to nie pomogło. Przypomniałem sobie odległy w czasie epizod z mojego życia: kiedyś tak samo usiłowałem jeść a zarazem modliłem się przy łóżku mojej matki. Nikt nie chciał wtedy wysłuchać mojej modlitwy. Postanowiłem wówczas, że zapomnę o czymś takim jak Biblia. Faktycznie, nigdy potem nie miałem jej w ręku. Aż do czasu, gdy do jej przekartkowania zmusił mnie Joke. Nagle tutaj, jakimś siódmym zmysłem poczułem jej zapach, zapach zadrukowanych kartek. Tam, za ścianą był ten, o którym kiedyś czytałem z zapartym tchem. Właśnie: czy ten sam? Za chwilę się dowiemy - powtarzałem sobie na głos dla uspokojenia. Wciaż nie wychodzili. Widocznie to jakaś rzadka choroba -  pomyslałem. Wreszcie rozległo się głuche stęknięcie. Spuściłem głowę wsłuchując się w dobiegające z sąsiedniego pokoju dźwięki. Byłem tak skoncentrowany na nasłuchiwaniu, że nie dotarło do mnie, że do pokoju wszedł Jessu.

- On umarł - powiedział i stanął na środku pokoju patrząc mi prosto w oczy. Były smutne. 

- Jak to? Nie udało ci się go uzdrowić? - spytałem starając się zamaskować rozczarowanie.

- Nie. I nie wiem dlaczego.

- Chyba musiałeś się słabo starać. Dlaczego tam na wzgórzu szło ci tak dobrze?

- Nie mam pojęcia.

Wyglądał na zdruzgotanego. Drżałem, spodziewając się że lada chwila pojawi się zawiedziony pułkownik.

- Wiejmy stąd! - szepnąlem. Nie ruszył się.

- Zróbmy coś, Jessu. Trzeba uciekać, przecież ten człowiek nas rozszarpie.

W korytarzu rozległy się kroki. Tyagi wszedł do pokoju.

- Chodźcie, przed domem jest wasz samochód.

Nie powiedział nic więcej. Wyglądał na spokojnego. W milczeniu zeszliśmy schodami z drugiego piętra niewielkiej, tynkowanej na szaro kamienicy. Pod domem stał jeep. Kiedy wsunęlismy się w jego lodowate wnętrze, powitał nas pełen radości pisk Magdy:

- A już myslałam, że was jacyś ludożercy zjedli! 

 

 

Rozdział dwunasty

 

- Co to znowu za księga? - zaniepokojony zapytałem Jessu, który studiował strony zadrukowane czymś, co z daleka przypominało wersy poetyckie. Były umieszczone dość rzadko. 

- Dostałem ją od jednego z moich "pacjentów" na wzgórzu - uśmiechnal się Jessu. - Jest bardzo interesująca...

Pochylilem się ku książce ale w żaden sposób nie mogłem rozpoznać liter. Dopiero po chwili zorientowałem się, że nie jest to nasz alfabet.

- Ty coś z tego rozumiesz?

- Nie - odparł Jessu. - Po prostu zachwycam się krojem pisma. - Jak sądzisz, Andrzeju? Czy ta moc, którą miałem tam, na wzgórzu pochodziła ode mnie? A może dał mi ją... mój ojciec?

Pytanie nie było pozbawione sensu. Udałem, że zajęty jestem wpatrywaniem się w tajemniczy alfabet. Jeśli ojciec - przeszyla mnie nagle myśl, to - który? Kto jest naprawdę jego ojcem?

- Jeśli byłby to Melchior, to znaczyłoby, że ma nadnaturalne zdolności. A w takiej sytuacji wiedziałby, że przyjechałem go szukać i dałby mi znak. W takim razie, możliwe, że to nie Melchior jest moim ojcem - dodał z wahaniem Jessu. Kiedyś w dzieciństwie, Andrzeju, miałem dziwny sen...

I Jessu opowiedział mi o tym, co niejednokrotnie omawialiśmy z Joke'em.

- Twój podniebny spacer to faktycznie coś niezwykłego - potwierdziłem z entuzjazmem. Jak wyglądał tamten facet? - spytałem, bo była to świetna okazja by się dowiedziec, na ile tamto wydarzenie zapisało się w jego pamięci. 

- Dokładnie nie pamiętam. Ale do dzisiaj na samą myśl o wieżowcach odczuwam lęk wysokości. Andrzeju... - zaczął powoli - czy przypadkiem cię coś nie boli?

- Nie, czemu pytasz?

- Mógłbym wypróbować moją moc na tobie. Powiedz mi, jeślibyś się źle poczuł.

- Powiem, powiem - odparłem niechętnie.

Nie uśmiechało mi się być królikiem doświadczalnym. Osiągnięcia medyczne Jessu przypominały grę w ruletkę: uda się, nie uda.

- Wolałbym jednak uniknąć eksperymentowania ze swoim zdrowiem - dodałem.

- Nie będę się narzucał - odparł Jessu i zaczął wodzić palcem po wersetach dziwnej księgi.

Siedzieliśmy pod świątynią w Udajpurze. Na schodach, jedna przez drugą przekrzykiwały się stare kobiety żebrzące o datek. Czasami wchodzący do świątyni dawali im kilka rupii. Zauważyłem, że jedna z nich ma uszkodzony nos. Może raczej należaloby powiedzieć: nie ma nosa. Otwory nosowe były niczym nie osłonięte, tkwily w samym środku twarzy.

- Może zacząłbyś od nich? - wskazałem na kobiety.

- Jessu spojrzał na schody.

- Mam jej doprawić nos?

- Spróbuj - spojrzałem na niego wyzywająco.

Jessu podszedł do żebrzących kobiet.  Na jego widok ręce zaczęły wyciągać się bardziej, głosy przybrały wyższy ton. Jessu podniósł dłoń. Miał na sobie długą białą szatę, w ręku księgę napisaną w tajemniczym alfabecie. Kobiety jakby zahipnotyzowane jego wzrokiem, zamilkły. Powoli wstępował na stopnie dotykając każdej z nich. Gdy dotknął tej bez nosa wstała i rzuciła mu się do stóp. Zauważyłem, że brakowało jej też opuszków palców. "Trąd" - przypomniałem sobie nagle opowieści jednej z moich nauczycielek, zapalonej podróżniczki. Pośpieszyłem po stopniach świątyni aby ostrzec Jessu przed dotknięciami kobiety, ale ten, nieświadom niebezpieczeństwa stał spokojnie pozwalając obejmować sobie stopy. Cud się jednak nie zdarzal. Jessu z godnością zszedł po schodach. Już zamierzaliśmy odejść kiedy pojawił się czlowiek ubrany w podobną jak Jessu białą szatę. Pozdrowił nas w swoim języku i kłaniając się Jessu pokazał, żeby za nim pójść. Pomyślałem, że chce pokazać nam miasto. Długo prowadził nas krętymi uliczkami Udajpuru. W pewnym momencie zobaczyłem połyskującą w słońcu wodę. Na środku ogromnego jeziora bieliły się ściany wspaniałej budowli. Blask był tak silny, że musieliśmy zmróżyć oczy. Jednak jeszcze bardziej niż samo jezioro i położony na nim pałac zaskoczył nas tłum zgromadzony na brzegu. Kiedy skierowaliśmy się nad wodę, cały czas prowadzeni przez nieznajomego w białej szacie, tłum rozstapił się pozwalając nam przejść.  Wszyscy patrzyli na Jessu. Odwrócił się ku mnie i podał mi księgę.

-Potrzymaj - rzekł. Chyba bedę musiał coś z tym zrobić - pokazał na tłum.

Przy brzegu znajdowały się dwie małe łodzie. Jessu podszedł do człowieka majstrującego przy jednej z nich. Ten skinął głową i za chwilę ujrzałem ich obu kołyszących się w łódce na wodach jeziora. Jessu uniósł ręce i powtórzyła się scena z Bhuj: zapadła calkowita cisza a potem, stopniowo, odezwały się głosy śpiewające tą samą melodię, która tak bardzo utkwiła mi w pamięci. Jeszcze dobrze nie ochłonąłem z wrażenia na widok Jessu kołyszacego się w małej łódce kiedy ten dał znak ręką i druga łodź wypłynęła na środek jeziora. Widziałem, że Jessu pochyla się ku człowiekowi z którym płynął a potem krzyczy coś do  przewoźnika w drugiej łodzi. Tamten wyrzucił za burtę sieć rybacką, co tłum powitał pełnym zdumienia pomrukiem. Wydawałoby się, że w takim jeziorze jak to nie mogło być ryb, wyglądało mi ono na sztuczny zbiornik, ale widocznie się myliłem. Koniec konców płynący w obu łódkach ludzie wyciągnęli pełne sieci ryb! Na brzegu zapanował niebywały wprost entuzjazm. Łodzie zawróciły i zacumowały. Ludzie zaczęli przepychać się i wyciągać ręce po ryby. Sądząc po ożywieniu, w jakie wprawiło ich całe zdarzenie musiało to być coś niezwykłego jak na to miejsce. Jessu przepychał się przez tłum, który teraz zdawał się go w ogóle nie zauważać. Chwyciłem Magdę mocno za rękę i torując sobie drogę łokciami ruszyszem wraz z nią w kierunku centrum miasta. Kiedy mieliśmy wsiadać do samochodu zauważyłem, że są z nami trzej nieznani mi ludzie.

- Czy możemy jechać z wami? - zapytał jeden z nich łamaną angielszczyzną. 

Nie bardzo wiedziałem co odpowiedzieć.

- Siadajcie - Jessu wskazał im tylne siedzenie. Kazał Magdzie usiąść z przodu i nieco ściśnięci, ruszyliśmy. Z daleka dostrzegłem piętrząca się ku niebu sylwetkę udajpurskiego pałacu.

- Nie chcesz odwiedzić tutejszego maharadży? - zdziwiłem się.

- Nie. Co prawda pochodzi ze słynnej dynastii Mewarów, ale wiem na pewno, że nie było go w tedy z Melchiorem. Ten pałac to hotel, jego historię znaleźć można we wszystkich przewodnikach. Jedźmy lepiej do Jodhpuru.

- A co z nimi? - Pokazałem na trzech milczących pasażerów.

- Nie przeszkadzają. Mogą jechać. 

- Nie przeszkadzają, nie! - zapewnił nas jeden z mężczyzn niemiłosiernie kalecząc słowo "przeszkadzać".

- Jodhpur, tak! - uśmiechnał się drugi pokazując białe, równe zęby. Wszyscy trzej mieli na głowie trapezowate, zwężające się ku górze czapeczki.

- Mahdi - powiedział trzeci skłaniając głowę w stronę Jessu.

Nie wiedziałem, co znaczy to słowo, ale domyślałem się, że dla nich oznacza ono coś bardzo świętego, bowiem na jego dźwięk pozostali dwaj również skłonili głowę z szacunkiem.

- Andrzeju, gdzie księga?

- Mam ją. O, tutaj.

Podałem mu księgę, na widok której trzej pasażerowie znowu skłonili głowy i skrzyżowali ręce na piersiach na wysokości  serca.

Kiedy w końcu po kilku godzinach jazdy oczom naszym ukazały się potężne mury twierdzy w Jodhpurze trzej mężczyźni ożywili się. Zaczęli wykrzykiwać coś do kierowcy. Ten chyba nie rozumiał ich mowy. W końcu jednak jakoś udało im się dogadać. Samochód skręcił i wjechał w jedną z wąskich uliczek. W głębi widać było monumentalne schody.  Nasi pasażerowie kazali kierowcy zatrzymać się. Wysiedli, czekając aż Jessu wygramoli się z samochodu. Zajęło mu to trochę czasu, gdyż zaplątał się w białą bawełnianą szatę, którą ostatnio nosił.  Zdjął buty pod schodami  i postępując w górę znalazł się pod bramą. Szedłem za nim. Obaj dostaliśmy od człowieka siedzącego przy wejściu śmieszne czapeczki na głowę. Trzej mężczyźni nie odstępowali nas na krok. Poprowadzili nas ku wąskiej, smukłej wieży i wskazali kręte schodki. Kiedy znaleźliśmy się na górze byłem cały oblany potem. Ubrany w białą szatę Jessu stanął tuż przy niskiej glinianej balustradzie  i rozłożył ręce, jakby chciał schwytać wiatr w ramiona. W tym momencie z dołu rozległ się pomruk. Dziedziniec, przez który wchodziliśmy oraz przylegające do niego ulice ni stąd ni zowąd napełniły się ludźmi w walcowatych czapeczkach! Ludzie ci mieli brody i białe szaty, bardzo podobne do tej, w jakiej był Jessu. Pomruk nasilał się. Wydał mi się złowrogi. Nagle poczułem, że wieża, w której sie znajdowaliśmy unosi się do góry.  Dziedziniec oddalił się, ludzie stali się malutcy, jak główki od szpilek. Rozłożyłem ręce. Miałem wrażenie, że wystarczyłby jeden mój ruch ręką a cała ta biała masa u dołu rozwiałaby się jak mąka.

- Proch! Pył - kręciłem głową ze zdumienia. Jessu milczał. Podniósł  trzymaną w prawej ręce księgę, jakby chciał pokazać ją tym wszystkim marnym stworzeniom na dole.  Byłem przekonany, że większość z nich nie umie czytać. Nie wiem, ile czasu tak staliśmy. Jessu spuścił ramiona.

-Schodzimy - rzekł. - weź ode mnie księgę. Muszę się przytrzymać balustrady.

 

Wsadziłem księgę pod pachę i postąpiłem za nim. Na dole otoczyła nas  ludzka masa. Tłum oddzielił mnie od Jessu. Podczas gdy na jego widok wszyscy rozstępowali się pozwalając mu przejść, ja musiałem torowac sobie drogę łokciami. Zirytowało mnie to. Nie wiem jakim sposobem,  z powodu manewrów tłumu znalazłem się przy wyjściu z dziedzińca. Po prostu wypchnięto mnie stamtąd! Przed bramą siedziała Magda.  

- Co z wami? - odezwała się. - Umieram z nudów i pragnienia.

- Obowiązki służbowe nie pozwoliły mi wyrwać się wcześniej - warknąłem. 

- Chodź, pójdziemy coś zjeść.

_- Nie możemy zostawić Jessu.

- Możemy. Gdzie by się nie ruszyl,  idą za nim tłumy. Wystarczy się rozejrzeć. W razie czego znajdziemy go.

- Tak sądzisz? Niech tam! Tylko gdzie tu można coś zjeść?

- Zaglądnijmy do tamtych sklepików - pokazała.

Wzdłuż ściany znajdował się ciąg wnęk o powierzchni dwa na dwa metry, wyściełanych białymi prześcieradłami. Na ziemi siedzieli sklepikarze i patrzyli na ulicę. Nie wiem, czym handlowali. Nie widać było klientów. Niestety, przy tej uliczce nie było żadnych punktów gastronomicznych.  Kiedy doszliśmy do końca uliczki naszym oczom ukazał się falujący tłum.

- Usiądźmy tu - Magda pokazała na próg pierwszego z brzegu domu. Po chwili podszedł do nas człowiek niosący na głowie mosiężny talerz. Kupiliśmy od niego kilka ociekających tłuszczem pierogów.

- To przerażające - Magda z napięciem patrzyła na tłum.  - Wyobraź sobie, że ktoś ich podburzy. Wpadną w szał i zaczną tratować wszystko, co stanie im na drodze. Zniszczą budynki, rozniosą sklepy. Nie zostanie nic. Nie będą w stanie tego wszystkiego odbudować. Co wtedy zrobią?

- Zaczną się nawzajem niszczyć. Będzie ich coraz mniej. Zostanie garstka.

- Opamiętają się w końcu?

- Nie wiem, Madziu, nie wiem. 

- Boję się.

- Uspokój się. Oni w ogóle nie są nami zainteresowani. Patrz!     

 

Jessu szedł w asyście dwóch brodatych mężczyzn, naszych byłych towarzyszy podróży. Za nim posuwali się zwartą masą ludzie w białych długich szatach. Ich czarne brody odcinały się na tle bieli niczym ostrza kling. Szli prosto na nas. 

- Stratują nas - pisnęła Magda.

- Przylgnij do muru najmocniej jak potrafisz.

 

Rozpłaszczyliśmy się na ścianie domu.

 

- Hello, speak English? -

Spojrzałem na czowieka, który zjawił się nie wiadomo skąd, jakby mi wyrósł spod pachy.

- Hmmm - mruknąłem, bowiem sytuacja, jak mi się wydawało, nie sprzyjała konwersacjom.

- Wielkie trzęsienie ziemi, yes? You know?  Zielona trawa na pustyni, yes? Tak spełniają się proroctwa. Allah jest wielki. Wkrótce wszyscy nawrócą się. Dzięki niemu - mały człowieczek pokazał w kierunku, gdzie tłum otoczył Jessu.

- Jaka trawa? Co on bredzi? - Magda nerwowo gniotła w ręku rąbek spódnicy.

- Nie mam pojęcia.

 

Widać było, że Jessu coś tłumaczy, gestykulując przy tym energicznie. Rzadko kiedy widziałem go tam ożywionego.

Naraz wszyscy, jak jeden mąż padli na kolana. Jessu nie poruszył się. Stał wyprostowany. Z wysokiej wieży minaretu, pod którym przed chwilą walczyliśmy z tłumem rozległo się nawoływanie. Głos intonował melodię, której słowa nie docierały dość wyraznie do moich uszu. Było to zawodzenie pełne tęsknoty. Wszystkie głowy zwróciły się w jednym kierunku. Ludzie bili czołem o ziemię. Poczułem, że ktoś ciągnie mnie za T-shirt’a.

- Módl się!

Mały człowieczek obok mnie padł na kolana. Z całych sił próbował zmusić mnie do tego samego.

Nie zamierzałem mu ulegać. Ustąpił i przywarł czołem do ziemi.  Cały ten teatr trwał koło dwudziestu minut.

 

Kiedy skończyły się modły tłum ponownie zaczął falować. By móc lepiej ocenić sytuację wspiąłem się na palce i wyciągnąłem szyję.  Magda stanęła tuż przede mną. Zamierzałem zaproponować jej, że wezmę ją na barana, bo sam niewiele mogłem dojrzeć. Nagle coś załopotało nad głową Magdy, ta próbowała osłonić się ręką, jednak napastnik był szybszy. Ujrzałem tylko, jak Magda szamocze się w szarym kapturze. Za chwilę na nosie i ustach poczułem szorstką, grubą tkaninę. Ktoś podciął mi nogi. Straciłem poczucie poziomu i pionu.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz