sobota, 1 lutego 2014

Sky Tree Tokio

Byłam na Sky Tree, ale pozostaję fanką Tokyo Tower!
DIDO

Wdowy: Rozdział XI i Porwanie: Rozdział XII - "Jessu, Andrzej, Magda"


Rozdział jedenasty

 

 

 

Dziennik Andrzeja:

„Obudziłem się z głębokiego snu. Leżałem na podłodze, bez przykrycia. Jessu tuż obok. Pomieszczenie było ciasne, bez okien. W rogu stała szklana gablota, w której znajdowały się dziwne przedmioty.

- Jessu, Jessu, wstajemy.

Dopiero po dłuższej chwili udało mi się doprowadzić go do stanu przytomności. Przeciągnął się trącając przy tej okazji gablotę. Rozległ się hałas. Drzwi do pokoju otworzyły się gwałtownie i ujrzeliśmy chudego młodzieńca o białych zębach. Miał w ręku kolorową fretkę. Zobaczywszy nas stanął niezdecydowany.

- Namaskar - powiedziałem do niego.

Odpowiedział niepewnie, machnął kilka razy fretką nad naszymi głowami i odszedł zamykając drzwi.

- To służący - ocenił Jessu. - Ruszmy się stąd. Musimy rozprostować kości.

Powoli, uważając by nie trącić gabloty podnieśliśmy się z podłogi i ostrożnie otworzyli drzwi. Prowadziły do niewielkiego salonu z nisko zawieszonym sufitem. Na ścianie wisiało mnóstwo obrazów. Były tam też sztuczne kwiaty i portrety przyozdobione girlandami pomarańczowych nagietków. Pod ścianą stała kanapa, przed nią niski stolik.

Jessu klasnął w dłonie.

- Co robisz? Zwariowałeś?

- Nie. Po prostu zażyczyłem sobie śniadanie.

Nikt jednak nie pojawiał się przez dłuższą chwilę. Z salonu widać było korytarz. W końcu coś zamajaczyło w ciemności i w drzwiach ukazał się postawny mężczyzna.

- Pułkownik Tyagi - uśmiechnął się podając nam rękę na powitanie. - Zaraz będzie śniadanie.

- Gdzie jesteśmy? - spytałem nerwowo.

- W bezpiecznym miejscu. Rozgośćcie się.

- Dlaczego nas tu przywieziono i po co? - zaczęło mi się to nie podobać. Wyobrażalem sobie co przeżywa Magda, pozostawiona z kierowcą w samochodzie.

- Nie będę was niepotrzebnie przetrzymywał. Chciałbym tylko prosić jednego z was o pewną przysługę ...

Spojrzal na Jessu.

- Mój ojciec jest chory. Lekarze nie są w stanie nic dla niego zrobić. Jednak pański towarzysz - zwrócił się do mnie spuszczając wzrok - dokonywał cudów na wzgórzu pod Bhuj. Wielu ludzi ozdrowiało. Toteż chciabym...

- Pański ojciec wyzdrowieje. Proszę się nie martwic - Jessu powiedział to z takim przekonaniem, jakby chodziło o wyleczenie kataru.

- Chodźmy do niego. Liczy się każda chwila - pułkownik Tyagi skinął głową na Jessu. Ten nie namyślając się ruszyl za nim.

- To potrwa sekundę, Andrzeju. Za ten czas zjedz śniadanie. Możesz mi zostawić trochę herbaty. 

Jego pewność siebie sprawila, że zacząłem odczuwać podniecenie przemieszane z niepokojem. Chłopak, w którym Jessu odgadł służącego wniósł dzbanek z herbatą i świeżo zrobione chapati. Probowałem przekazać mu prośbę o łyżeczkę, ale chyba mnie nie rozumiał. Kiedy skosztowałem herbaty okazało się, że była słodka. Drobiłem chapati na kawałeczki i wkładałem je sobie do ust. Tyagi z Jessu nie pojawiali się. Kawałki chapati nie chciały przejść mi przez gardło. Popiłem je słodką herbatą, ale to nie pomogło. Przypomniałem sobie odległy w czasie epizod z mojego życia: kiedyś tak samo usiłowałem jeść a zarazem modliłem się przy łóżku mojej matki. Nikt nie chciał wtedy wysłuchać mojej modlitwy. Postanowiłem wówczas, że zapomnę o czymś takim jak Biblia. Faktycznie, nigdy potem nie miałem jej w ręku. Aż do czasu, gdy do jej przekartkowania zmusił mnie Joke. Nagle tutaj, jakimś siódmym zmysłem poczułem jej zapach, zapach zadrukowanych kartek. Tam, za ścianą był ten, o którym kiedyś czytałem z zapartym tchem. Właśnie: czy ten sam? Za chwilę się dowiemy - powtarzałem sobie na głos dla uspokojenia. Wciaż nie wychodzili. Widocznie to jakaś rzadka choroba -  pomyslałem. Wreszcie rozległo się głuche stęknięcie. Spuściłem głowę wsłuchując się w dobiegające z sąsiedniego pokoju dźwięki. Byłem tak skoncentrowany na nasłuchiwaniu, że nie dotarło do mnie, że do pokoju wszedł Jessu.

- On umarł - powiedział i stanął na środku pokoju patrząc mi prosto w oczy. Były smutne. 

- Jak to? Nie udało ci się go uzdrowić? - spytałem starając się zamaskować rozczarowanie.

- Nie. I nie wiem dlaczego.

- Chyba musiałeś się słabo starać. Dlaczego tam na wzgórzu szło ci tak dobrze?

- Nie mam pojęcia.

Wyglądał na zdruzgotanego. Drżałem, spodziewając się że lada chwila pojawi się zawiedziony pułkownik.

- Wiejmy stąd! - szepnąlem. Nie ruszył się.

- Zróbmy coś, Jessu. Trzeba uciekać, przecież ten człowiek nas rozszarpie.

W korytarzu rozległy się kroki. Tyagi wszedł do pokoju.

- Chodźcie, przed domem jest wasz samochód.

Nie powiedział nic więcej. Wyglądał na spokojnego. W milczeniu zeszliśmy schodami z drugiego piętra niewielkiej, tynkowanej na szaro kamienicy. Pod domem stał jeep. Kiedy wsunęlismy się w jego lodowate wnętrze, powitał nas pełen radości pisk Magdy:

- A już myslałam, że was jacyś ludożercy zjedli! 

 

 

Rozdział dwunasty

 

- Co to znowu za księga? - zaniepokojony zapytałem Jessu, który studiował strony zadrukowane czymś, co z daleka przypominało wersy poetyckie. Były umieszczone dość rzadko. 

- Dostałem ją od jednego z moich "pacjentów" na wzgórzu - uśmiechnal się Jessu. - Jest bardzo interesująca...

Pochylilem się ku książce ale w żaden sposób nie mogłem rozpoznać liter. Dopiero po chwili zorientowałem się, że nie jest to nasz alfabet.

- Ty coś z tego rozumiesz?

- Nie - odparł Jessu. - Po prostu zachwycam się krojem pisma. - Jak sądzisz, Andrzeju? Czy ta moc, którą miałem tam, na wzgórzu pochodziła ode mnie? A może dał mi ją... mój ojciec?

Pytanie nie było pozbawione sensu. Udałem, że zajęty jestem wpatrywaniem się w tajemniczy alfabet. Jeśli ojciec - przeszyla mnie nagle myśl, to - który? Kto jest naprawdę jego ojcem?

- Jeśli byłby to Melchior, to znaczyłoby, że ma nadnaturalne zdolności. A w takiej sytuacji wiedziałby, że przyjechałem go szukać i dałby mi znak. W takim razie, możliwe, że to nie Melchior jest moim ojcem - dodał z wahaniem Jessu. Kiedyś w dzieciństwie, Andrzeju, miałem dziwny sen...

I Jessu opowiedział mi o tym, co niejednokrotnie omawialiśmy z Joke'em.

- Twój podniebny spacer to faktycznie coś niezwykłego - potwierdziłem z entuzjazmem. Jak wyglądał tamten facet? - spytałem, bo była to świetna okazja by się dowiedziec, na ile tamto wydarzenie zapisało się w jego pamięci. 

- Dokładnie nie pamiętam. Ale do dzisiaj na samą myśl o wieżowcach odczuwam lęk wysokości. Andrzeju... - zaczął powoli - czy przypadkiem cię coś nie boli?

- Nie, czemu pytasz?

- Mógłbym wypróbować moją moc na tobie. Powiedz mi, jeślibyś się źle poczuł.

- Powiem, powiem - odparłem niechętnie.

Nie uśmiechało mi się być królikiem doświadczalnym. Osiągnięcia medyczne Jessu przypominały grę w ruletkę: uda się, nie uda.

- Wolałbym jednak uniknąć eksperymentowania ze swoim zdrowiem - dodałem.

- Nie będę się narzucał - odparł Jessu i zaczął wodzić palcem po wersetach dziwnej księgi.

Siedzieliśmy pod świątynią w Udajpurze. Na schodach, jedna przez drugą przekrzykiwały się stare kobiety żebrzące o datek. Czasami wchodzący do świątyni dawali im kilka rupii. Zauważyłem, że jedna z nich ma uszkodzony nos. Może raczej należaloby powiedzieć: nie ma nosa. Otwory nosowe były niczym nie osłonięte, tkwily w samym środku twarzy.

- Może zacząłbyś od nich? - wskazałem na kobiety.

- Jessu spojrzał na schody.

- Mam jej doprawić nos?

- Spróbuj - spojrzałem na niego wyzywająco.

Jessu podszedł do żebrzących kobiet.  Na jego widok ręce zaczęły wyciągać się bardziej, głosy przybrały wyższy ton. Jessu podniósł dłoń. Miał na sobie długą białą szatę, w ręku księgę napisaną w tajemniczym alfabecie. Kobiety jakby zahipnotyzowane jego wzrokiem, zamilkły. Powoli wstępował na stopnie dotykając każdej z nich. Gdy dotknął tej bez nosa wstała i rzuciła mu się do stóp. Zauważyłem, że brakowało jej też opuszków palców. "Trąd" - przypomniałem sobie nagle opowieści jednej z moich nauczycielek, zapalonej podróżniczki. Pośpieszyłem po stopniach świątyni aby ostrzec Jessu przed dotknięciami kobiety, ale ten, nieświadom niebezpieczeństwa stał spokojnie pozwalając obejmować sobie stopy. Cud się jednak nie zdarzal. Jessu z godnością zszedł po schodach. Już zamierzaliśmy odejść kiedy pojawił się czlowiek ubrany w podobną jak Jessu białą szatę. Pozdrowił nas w swoim języku i kłaniając się Jessu pokazał, żeby za nim pójść. Pomyślałem, że chce pokazać nam miasto. Długo prowadził nas krętymi uliczkami Udajpuru. W pewnym momencie zobaczyłem połyskującą w słońcu wodę. Na środku ogromnego jeziora bieliły się ściany wspaniałej budowli. Blask był tak silny, że musieliśmy zmróżyć oczy. Jednak jeszcze bardziej niż samo jezioro i położony na nim pałac zaskoczył nas tłum zgromadzony na brzegu. Kiedy skierowaliśmy się nad wodę, cały czas prowadzeni przez nieznajomego w białej szacie, tłum rozstapił się pozwalając nam przejść.  Wszyscy patrzyli na Jessu. Odwrócił się ku mnie i podał mi księgę.

-Potrzymaj - rzekł. Chyba bedę musiał coś z tym zrobić - pokazał na tłum.

Przy brzegu znajdowały się dwie małe łodzie. Jessu podszedł do człowieka majstrującego przy jednej z nich. Ten skinął głową i za chwilę ujrzałem ich obu kołyszących się w łódce na wodach jeziora. Jessu uniósł ręce i powtórzyła się scena z Bhuj: zapadła calkowita cisza a potem, stopniowo, odezwały się głosy śpiewające tą samą melodię, która tak bardzo utkwiła mi w pamięci. Jeszcze dobrze nie ochłonąłem z wrażenia na widok Jessu kołyszacego się w małej łódce kiedy ten dał znak ręką i druga łodź wypłynęła na środek jeziora. Widziałem, że Jessu pochyla się ku człowiekowi z którym płynął a potem krzyczy coś do  przewoźnika w drugiej łodzi. Tamten wyrzucił za burtę sieć rybacką, co tłum powitał pełnym zdumienia pomrukiem. Wydawałoby się, że w takim jeziorze jak to nie mogło być ryb, wyglądało mi ono na sztuczny zbiornik, ale widocznie się myliłem. Koniec konców płynący w obu łódkach ludzie wyciągnęli pełne sieci ryb! Na brzegu zapanował niebywały wprost entuzjazm. Łodzie zawróciły i zacumowały. Ludzie zaczęli przepychać się i wyciągać ręce po ryby. Sądząc po ożywieniu, w jakie wprawiło ich całe zdarzenie musiało to być coś niezwykłego jak na to miejsce. Jessu przepychał się przez tłum, który teraz zdawał się go w ogóle nie zauważać. Chwyciłem Magdę mocno za rękę i torując sobie drogę łokciami ruszyszem wraz z nią w kierunku centrum miasta. Kiedy mieliśmy wsiadać do samochodu zauważyłem, że są z nami trzej nieznani mi ludzie.

- Czy możemy jechać z wami? - zapytał jeden z nich łamaną angielszczyzną. 

Nie bardzo wiedziałem co odpowiedzieć.

- Siadajcie - Jessu wskazał im tylne siedzenie. Kazał Magdzie usiąść z przodu i nieco ściśnięci, ruszyliśmy. Z daleka dostrzegłem piętrząca się ku niebu sylwetkę udajpurskiego pałacu.

- Nie chcesz odwiedzić tutejszego maharadży? - zdziwiłem się.

- Nie. Co prawda pochodzi ze słynnej dynastii Mewarów, ale wiem na pewno, że nie było go w tedy z Melchiorem. Ten pałac to hotel, jego historię znaleźć można we wszystkich przewodnikach. Jedźmy lepiej do Jodhpuru.

- A co z nimi? - Pokazałem na trzech milczących pasażerów.

- Nie przeszkadzają. Mogą jechać. 

- Nie przeszkadzają, nie! - zapewnił nas jeden z mężczyzn niemiłosiernie kalecząc słowo "przeszkadzać".

- Jodhpur, tak! - uśmiechnał się drugi pokazując białe, równe zęby. Wszyscy trzej mieli na głowie trapezowate, zwężające się ku górze czapeczki.

- Mahdi - powiedział trzeci skłaniając głowę w stronę Jessu.

Nie wiedziałem, co znaczy to słowo, ale domyślałem się, że dla nich oznacza ono coś bardzo świętego, bowiem na jego dźwięk pozostali dwaj również skłonili głowę z szacunkiem.

- Andrzeju, gdzie księga?

- Mam ją. O, tutaj.

Podałem mu księgę, na widok której trzej pasażerowie znowu skłonili głowy i skrzyżowali ręce na piersiach na wysokości  serca.

Kiedy w końcu po kilku godzinach jazdy oczom naszym ukazały się potężne mury twierdzy w Jodhpurze trzej mężczyźni ożywili się. Zaczęli wykrzykiwać coś do kierowcy. Ten chyba nie rozumiał ich mowy. W końcu jednak jakoś udało im się dogadać. Samochód skręcił i wjechał w jedną z wąskich uliczek. W głębi widać było monumentalne schody.  Nasi pasażerowie kazali kierowcy zatrzymać się. Wysiedli, czekając aż Jessu wygramoli się z samochodu. Zajęło mu to trochę czasu, gdyż zaplątał się w białą bawełnianą szatę, którą ostatnio nosił.  Zdjął buty pod schodami  i postępując w górę znalazł się pod bramą. Szedłem za nim. Obaj dostaliśmy od człowieka siedzącego przy wejściu śmieszne czapeczki na głowę. Trzej mężczyźni nie odstępowali nas na krok. Poprowadzili nas ku wąskiej, smukłej wieży i wskazali kręte schodki. Kiedy znaleźliśmy się na górze byłem cały oblany potem. Ubrany w białą szatę Jessu stanął tuż przy niskiej glinianej balustradzie  i rozłożył ręce, jakby chciał schwytać wiatr w ramiona. W tym momencie z dołu rozległ się pomruk. Dziedziniec, przez który wchodziliśmy oraz przylegające do niego ulice ni stąd ni zowąd napełniły się ludźmi w walcowatych czapeczkach! Ludzie ci mieli brody i białe szaty, bardzo podobne do tej, w jakiej był Jessu. Pomruk nasilał się. Wydał mi się złowrogi. Nagle poczułem, że wieża, w której sie znajdowaliśmy unosi się do góry.  Dziedziniec oddalił się, ludzie stali się malutcy, jak główki od szpilek. Rozłożyłem ręce. Miałem wrażenie, że wystarczyłby jeden mój ruch ręką a cała ta biała masa u dołu rozwiałaby się jak mąka.

- Proch! Pył - kręciłem głową ze zdumienia. Jessu milczał. Podniósł  trzymaną w prawej ręce księgę, jakby chciał pokazać ją tym wszystkim marnym stworzeniom na dole.  Byłem przekonany, że większość z nich nie umie czytać. Nie wiem, ile czasu tak staliśmy. Jessu spuścił ramiona.

-Schodzimy - rzekł. - weź ode mnie księgę. Muszę się przytrzymać balustrady.

 

Wsadziłem księgę pod pachę i postąpiłem za nim. Na dole otoczyła nas  ludzka masa. Tłum oddzielił mnie od Jessu. Podczas gdy na jego widok wszyscy rozstępowali się pozwalając mu przejść, ja musiałem torowac sobie drogę łokciami. Zirytowało mnie to. Nie wiem jakim sposobem,  z powodu manewrów tłumu znalazłem się przy wyjściu z dziedzińca. Po prostu wypchnięto mnie stamtąd! Przed bramą siedziała Magda.  

- Co z wami? - odezwała się. - Umieram z nudów i pragnienia.

- Obowiązki służbowe nie pozwoliły mi wyrwać się wcześniej - warknąłem. 

- Chodź, pójdziemy coś zjeść.

_- Nie możemy zostawić Jessu.

- Możemy. Gdzie by się nie ruszyl,  idą za nim tłumy. Wystarczy się rozejrzeć. W razie czego znajdziemy go.

- Tak sądzisz? Niech tam! Tylko gdzie tu można coś zjeść?

- Zaglądnijmy do tamtych sklepików - pokazała.

Wzdłuż ściany znajdował się ciąg wnęk o powierzchni dwa na dwa metry, wyściełanych białymi prześcieradłami. Na ziemi siedzieli sklepikarze i patrzyli na ulicę. Nie wiem, czym handlowali. Nie widać było klientów. Niestety, przy tej uliczce nie było żadnych punktów gastronomicznych.  Kiedy doszliśmy do końca uliczki naszym oczom ukazał się falujący tłum.

- Usiądźmy tu - Magda pokazała na próg pierwszego z brzegu domu. Po chwili podszedł do nas człowiek niosący na głowie mosiężny talerz. Kupiliśmy od niego kilka ociekających tłuszczem pierogów.

- To przerażające - Magda z napięciem patrzyła na tłum.  - Wyobraź sobie, że ktoś ich podburzy. Wpadną w szał i zaczną tratować wszystko, co stanie im na drodze. Zniszczą budynki, rozniosą sklepy. Nie zostanie nic. Nie będą w stanie tego wszystkiego odbudować. Co wtedy zrobią?

- Zaczną się nawzajem niszczyć. Będzie ich coraz mniej. Zostanie garstka.

- Opamiętają się w końcu?

- Nie wiem, Madziu, nie wiem. 

- Boję się.

- Uspokój się. Oni w ogóle nie są nami zainteresowani. Patrz!     

 

Jessu szedł w asyście dwóch brodatych mężczyzn, naszych byłych towarzyszy podróży. Za nim posuwali się zwartą masą ludzie w białych długich szatach. Ich czarne brody odcinały się na tle bieli niczym ostrza kling. Szli prosto na nas. 

- Stratują nas - pisnęła Magda.

- Przylgnij do muru najmocniej jak potrafisz.

 

Rozpłaszczyliśmy się na ścianie domu.

 

- Hello, speak English? -

Spojrzałem na czowieka, który zjawił się nie wiadomo skąd, jakby mi wyrósł spod pachy.

- Hmmm - mruknąłem, bowiem sytuacja, jak mi się wydawało, nie sprzyjała konwersacjom.

- Wielkie trzęsienie ziemi, yes? You know?  Zielona trawa na pustyni, yes? Tak spełniają się proroctwa. Allah jest wielki. Wkrótce wszyscy nawrócą się. Dzięki niemu - mały człowieczek pokazał w kierunku, gdzie tłum otoczył Jessu.

- Jaka trawa? Co on bredzi? - Magda nerwowo gniotła w ręku rąbek spódnicy.

- Nie mam pojęcia.

 

Widać było, że Jessu coś tłumaczy, gestykulując przy tym energicznie. Rzadko kiedy widziałem go tam ożywionego.

Naraz wszyscy, jak jeden mąż padli na kolana. Jessu nie poruszył się. Stał wyprostowany. Z wysokiej wieży minaretu, pod którym przed chwilą walczyliśmy z tłumem rozległo się nawoływanie. Głos intonował melodię, której słowa nie docierały dość wyraznie do moich uszu. Było to zawodzenie pełne tęsknoty. Wszystkie głowy zwróciły się w jednym kierunku. Ludzie bili czołem o ziemię. Poczułem, że ktoś ciągnie mnie za T-shirt’a.

- Módl się!

Mały człowieczek obok mnie padł na kolana. Z całych sił próbował zmusić mnie do tego samego.

Nie zamierzałem mu ulegać. Ustąpił i przywarł czołem do ziemi.  Cały ten teatr trwał koło dwudziestu minut.

 

Kiedy skończyły się modły tłum ponownie zaczął falować. By móc lepiej ocenić sytuację wspiąłem się na palce i wyciągnąłem szyję.  Magda stanęła tuż przede mną. Zamierzałem zaproponować jej, że wezmę ją na barana, bo sam niewiele mogłem dojrzeć. Nagle coś załopotało nad głową Magdy, ta próbowała osłonić się ręką, jednak napastnik był szybszy. Ujrzałem tylko, jak Magda szamocze się w szarym kapturze. Za chwilę na nosie i ustach poczułem szorstką, grubą tkaninę. Ktoś podciął mi nogi. Straciłem poczucie poziomu i pionu.

 

 

piątek, 31 stycznia 2014

Moja powieść - Zabawka bez silniczka

31.01.2014
Zamieściłam właśnie na blogu kolejne rozdziały mojej powieści "Zabawka bez silniczka".
Te rozdziały, które dotychczas zamieściłam w moim blogu pochodzą z drugiej część powieści. Jak na razie, czytelnicy mego bloga nie otrzymają części pierwszej. Co do części trzeciej - zdecyduję potem.
Komentarze mojej przyjaciółki, która przeczytała całą powieść nie były zbyt pozytywne. Nie podobały jej się odwołania do religii, główny bohater wydał jej się bez energii. Skrytykowała też zakończenie powieści - czyli jej japoński epizod. Prócz tego czytała tą moją  powieść jeszcze jedna osoba, dwudziestokilkuletnia, której komentarze były już nieco pozytywniejsze. A jeszcze inna moja przyjaciółka podeszła do powieści z dystansem. Myślę, że nie była zachwycona potraktowaniem przeze mnie głównego bohatera - Jezusa, występującego pod imieniem Jessu. Ja wciąż nie wiem, co mam sądzić o tej powieści. Zamierzyłam ją jako coś, co jest podróżą przez trzy kultury ( a może nawet więcej niż trzy - zależy jak to czytać). Bohater jest tylko igraszką w rękach swojego twórcy, swojego opiekuna i losu.  W powieści umieszczam wątki autobiograficzne - Indie znam z kilkuletniego tam pobytu, tak jak zresztą Japonię. W Nowym Jorku byłam tylko na lotnisku, ale to miasto działa na moją wyobraźnię. Dla mnie jest ono Drugą Jerozolimą Ludzkości. Zresztą chyba raczej tą z okresu zburzenia świątyni - w powieści przedstawione to jest metaforycznie, jako  amnezja ludzkości.

Jessu, Andrzej, Maga: Rozdział IX - Bhuj i Rozdział X - uzdrowiciel


Rozdział dziewiąty

 

- Nie zatrzymujemy się w Bhuj. Wybij to sobie z głowy – nie zamierzałem ustępować.

- Możemy się przydać – upierał się Jessu.

- Jak sobie to wyobrażasz? Mielibyśmy wyciągać zwłoki spod gruzu? Albo gołymi rękami przenosić kawały betonu ? To absurdalne. Będziemy tylko intruzami. Trójką idiotów, którzy chcą udawać bohaterów.

- Nie chcę udawać bohatera. Chcę pomóc tym ludziom.

„Akurat im pomożesz” – pomyślałem ze złością, przypominając sobie incydent z winem i zachowanie Jessu na przyjęciu weselnym w Mandvi.  

- Swoje idealistyczne zapędy zachowaj na inną okazję. Weź pod uwagę, że czeka na nas maharadża Jodhpuru – postanowiłem użyć ostatecznego, jak mi się wydawało, argumentu.

Jessu nie odezwał się. Przyjąłem to za dobrą monetę i zadowolony z zakończenia tej jałowej, jak uważałem, dyskusji, skierowałem uwagę na przesuwający się za oknem widok. Wzdłuż prostej, ciągnącej się przez równinę drogi maszerowali ludzie. Niektórzy nieśli na głowach niekształtne pakunki. Ludzkiemu potokowi nie było końca. Wydawało się, że gęstnieje z każdym kilometrem. Coraz częściej spotykaliśmy na drodze dziwacznego kształtu pojazdy załadowane dobytkiem i wypełnione do granic możliwości pasażerami. Jedni jechali w tą samą stronę, co my, inni z powrotem. Z dala od drogi zobaczyłem coś, co przypominało grzbiet dinozaura. Ostre trójkątne wypustki na półokrągło spiętrzonym cielsku. Gdy podjechaliśmy bliżej okazało się, że były to zniszczone przez trzęsienie ziemi budynki jakiegoś osiedla.

- Zbliżamy się do Bhuj – półgłosem powiedział Jessu. Wyjął z torby butelkę z coca colą i podał Magdzie plastikowy kubek.

- Napij się. Twoja cera zupełnie straciła świeżość.

- Odkąd, Jessu, interesujesz się kobiecą urodą? ? Nie zamierzasz chyba założyć obwoźnego gabinetu kosmetycznego? – zażartowałem.

Niestety, było już za późno. Magda wyjęła z torebki małe lusterko i zaczęła się w nim przeglądać.

- Czy jest woda mineralna?

- Wolisz wodę? Proszę bardzo – Jessu usłużnie podsunął jej inną butelkę.

- Do licha, mnie też się chce pić – wykrzyknąłem.

- Mamy napojów pod dostatkiem – uśmiechnął się Jessu. Po chwili nasza trójka pochłaniała coca colę i wodę w dużych ilościach.

 

Kierowca zwolnił. Uchyliłem okno by zorientować się jak jest na zewnątrz i nieco podgrzać sobie ramię. Uderzył mnie swąd spalenizny. W powietrzu unosił się pył o słodkawym zapachu. Wciągnąłem głęboko powietrze. Wydało mi się gęste i ciężkie. Stojący na drodze, ubrany w szarozielony mundur człowiek machał na nas chorągiewką. Gdy się zbliżyliśmy podszedł do naszego kierowcy i coś mu długo tłumaczył. Wreszcie pozwolił nam jechać dalej. Po obu stronach drogi stały naprędce zbudowane namioty z niebieskiego igielitu. Za linią namiotów rozciągało się jedno wielkie gruzowisko. Wszędzie widać było ludzi. W kolorowej, ludzkiej masie, przesuwającej się jak klatki odtwarzanego w zawrotnym tempie filmu, mogłem rozróżnić pojedyńcze postacie. Zwróciła moją uwagę mała, kilkuletnia dziewczynka niosąca na głowie wielką miednicę z białym proszkiem - cementem? Mąką? Gdzieniegdzie spośród gruzów unosił się dym. Płomienie pełzały tuż przy ziemi. Miejsca takie otoczone były zwykle przez większą grupę ludzi. Siedzące przy drodze kobiety, pojedynczo albo w grupach, przypominały dziwne, egzotyczne kwiaty wyrosłe na tle szarego betonu, żelaza, pyłu. Mijaliśmy grupki ubranych na biało mężczyzn dźwigających nosze z zawiniętymi w tkaninę ciałami. Jak okiem sięgnąć, przed nami i za nami rozciągało się jedno wielkie kłębowisko ludzi i zrujnowanych budowli. Ani śladu wolnej przestrzeni, ani skrawka roślinności. Tuż przy drodze dostrzegłem siedzącego na ziemi nagiego mężczyznę. Jego czoło i twarz zdobiły wzory w kolorach żółtym i czerwonym. Zdawał się nie zauważać otaczającego go zgiełku. Wpatrzony był w siebie, albo w coś, czego zaaferowani swoimi działaniami, mijający go ludzie nie byli w stanie dostrzec.

- Andrzeju, ja chcę siusiu.

Słowa Magdy wyrwały mnie z kontemplacji chaosu, od którego oddzielała mnie szyba naszego samochodu.

- Co? Też pomysł!

- Zapytaj kierowcy, gdzie możemy znaleźć toaletę.

- Wytrzymaj jeszcze trochę. Wyjedziemy z Bhuj to będzie można o tym pomyśleć.

- Ale to pilne!

Wysłuchawszy mnie kierowca przejechał jeszcze kilka metrów i zatrzymał się. Miejsce to niczym nie różniło się od mijanych wcześniej, pomyślałem więc, że nie zrozumiał mojej prośby. Kiedy jednak próbowałem sprecyzować o co mi chodzi, on z kolei nie mógł pojąć moich wywodów.

- Mówi, że tu nie ma ma toalet. Tak przynajmniej zrozumiałem. Jeśli chcesz, możesz iść tutaj albo dopiero za osiemdziesiąt kilometrów. Tam będzie komisariat policji, w którym jest toaleta.

- Zaczekajcie, mam pomysł. Zatrzymajmy się!

Jessu pokazał kierowcy, żeby ten otworzył bagażnik. Wyskoczywszy z samochodu wyjął dużą płachtę, którą wieźlismy nie wiadomo po co od początku naszej podróży.

Jessu podał plachtę Magdzie.

- Masz. Nakryj się tym na głowę. To będzie twój toaletowy namiot.

Wziąłem od Jessu płachtę, by pomóc Magdzie. Stojąc w ruchliwym miejscu, przy wąskim trakcie, siłą rzeczy musieliśmy tarasować drogę. Zaraz też wokół nas zrobiło się tłoczno. Pojawili się gapie, którzy zaczęli otaczać nas coraz większym kołem. Za chwilę nikt już nie mógł obok nas przejechać ani przejść. Wściekły, marzyłem, by cała ta afera skończyła się jak najszybciej i żeby można było schronić się w samochodzie. Wreszcie spod płachty rozległ się radosny głos:

- Już!

Zacząłem zwijać prowizoryczny namiot. Kiedy schowałem go w bagażniku zauważyłem, że w samochodzie nie ma Jessu. Serce mi zamarło. Tylko tego brakowało!  Natychmiast przyszło mi do głowy, że Jessu postanowił zrealizować swój pomysł "niesienia pomocy ludziom". Ogarnęła mnie prawdziwa furia, która dośc szybko ustąpiła miejsca bezradności. Cóż można było zrobić? Gdzie go szukać w tym morzu gruzów i ludzi? Wsiedliśmy z Magdą do samochodu i nakazawszy naszemu kierowcy by wyłączył klimatyzację, zasunęliśmy szczelnie szyby. Przynajmniej przez jakiś czas nie będziemy musieli marznąć - pomyślałem z ulgą.     

Gapie zgromadzeni wokół nas zaczęli się rozchodzić.

- Gdzie młody saab - spytał kierowca.

- Nie wiem - odparłem i dopiero teraz w pełni uświadomiłem sobie w jak nieciekawym położeniu się znalazłem. Pod wpływem nagłego impulsu rzekłem do kierowcy:

- Idę na poszukiwanie Jessu.

Nie zdziwił się.  Nie próbował mnie zniechęcić, ani też nie wykazał entuzjazmu dla mojego pomysłu. Kiedy tylko zatrzasnąłem za sobą drzwiczki samochodu, ponownie ogarnęło mnie uczucie beznadziejności. Nagle dotarło do mnie, że ktoś delikatnie klepie mnie po plecach.

- Sir...

Odwróciłem głowę. Za mną stał niski, chudy mężczyzna o śniadej twarzy.

- Szpital jest tam. Zaprowadzę pana.

- Szpital? - nie rozumiałem. - Nie potrzebuję doktora.

W gnieniu oka jednak zmieniłem zdanie. Szpital był jednym z tych miejsc, w których Jessu mógł próbować zaczepić się jako wolontariusz. 

- Zgoda. Prowadź.

Widocznie obrał drogę na skróty gdyż zeszliśmy z głównego traktu i zaczęli wspinać się skrajem gruzowiska. Musiałem uważać by nie skaleczyć się o żelazne pręty, które sterczały tu i ówdzie spod betonu. Szliśmy czymś w rodzaju ścieżki wydeptanej wśród ruin przez przechodzących tędy ludzi. Kiedy znaleźliśmy się w najwyższym punkcie rumowiska spojrzałem w bok, na chylącą się ku nam ścianę. U jej podstawy klęczał chłopiec. Na wpół leżąc, manewrował czymś pod betonową płytą. Spod płyty wystawała ręka kobiety. Mogłem dostrzec branzoletkę na jej przegubie. Kim była? Matką, czy siostrą dla tego dziecka desperacko próbującego uwolnić zwłoki spod gruzów. Mój przewodnik, uodporniony, jak się wydawało na tego rodzaju widoki nie zwolnił kroku. Minęliśmy jeszcze jedną ścianę z betonu, potem nagi stalowy szkielet czegoś, co kiedyś mogło być mieszkaniem dla kilku rodzin i znaleźli się na oczyszczonym z gruzów placu. Dochodziła do niego szeroka, przejezdna dla samochodów droga. Tuż obok, otoczony przez wojsko stał olbrzymi namiot. Kolejka  złożona z oczekujących przed wejściem kobiet, dzieci i mężczyzn ciągnęła się po horyzont. Domyśliłem się, że jesteśmy przy szpitalu. Nad namiotem powiewała biało-czerwona flaga.

- Polish hospital - powiedział mój przewodnik i zniknął. Próbowałem dowiedzieć się czegoś od indyjskich żołnierzy, którzy stacjonowali wokół namiotu, ale nikt nie potrafił mi udzielić informacji o Jessu. Rysopis, jaki podawałem mógł być opisem kogoś z miejscowych i chociaż Jessu miał nieco bielszy odcień skóry, nie byłem pewien, czy zwróciliby na niego uwagę, nawet gdyby gdzieś tu się kręcił. Zdesperowany usiadłem na betonowym słupku, żeby zastanowić się, co dalej robić. Doskwierało mi pragnienie, dolatujący ze stosów pogrzebowych słodkawy swąd drażnił mi gardło. Obojętnie przyjąłem widok wyskakujących z furgonetki dwóch ratowników ubranych w biało-czerwone kombinezony. Jeden z nich poszedł w kierunku szpitala. Drugi zdawał się poszukiwać miejsca do odpoczynku. Zauważywszy mnie ruszył w moją stronę. 

- Cześć, potrzebujesz pomocy?  Krzysiek - przedstawił się.

- Nie, szukam tu kogoś, chłopaka, na oko 18-20 lat, ciemne włosy, mówią, że przypomina Kaszmirczyka. Zgubił mi się na postoju.

- Jesteście z ONG'u?

- Nie. Przyjechaliśmy do Indii w interesach - odparłem ostrożnie.

- Nikogo takiego nie widziałem. Ale możesz podjechać z nami pod szpital zorganizowany przez Izraelczyków. Jedziemy w  tamtą stronę.

- Czy to daleko stąd? Zostawiłem swoich w samochodzie.

- Może godzinę drogi. Jak dobrze pójdzie, czterdzieści pięć minut.

- Jadę.

Krzysiek i drugi z ratowników, Ryszard, okazali się być wesołymi i rozmownymi kompanami. Po piętnastu minutach wiedziałem niemal wszystko o ich rodzinach, pracy i tym, co robili teraz w Gudżaracie. Nie mogłem odwdzięczyć im się podobną otwartością.

- O, to już chyba ten szpital? - zauważyłem, by zmienić temat.

- Nie. To indyjski punkt dowodzenia. Ale za chwilę będziemy na miejscu.

W szpitalu izraelskim także nikt nie widział Jessu. Postanowiłem podjechać z Polakami do celu ich podróży a potem wrócić w miejsce, gdzie znajdował się polski szpital. Był to jedyny sposób, by trafić do pozostawionych w samochodzie Magdy i kierowcy. Nie ujechaliśmy daleko. Pech chciał, że tuż za szpitalem izraelskim złapaliśmy gumę.  Kiedy Ryszard reperował koło, my z Krzysztofem wdaliśmy się w rozmowę z jednym z Izraelczyków. Był to wojskowy lekarz spod Jerozolimy.

- Ledwo trzymam się na nogach - przetarł czoło wierzchem dłoni. - Właśnie skończyłem operować.

- Długo tu jesteś?

Spojrzał na Krzysztofa dużymi, niebieskimi oczami.

- Trzy dni. Jak dobrze pójdzie, zostaniemy tu do Nowego Roku. Jak ten czas leci. Pomyśleć, że już niedługo świętować będziemy 5762 rocznicę stworzenia świata.

- Co? - zdziwiłem się. - Liczycie czas od stworzenia świata? Może jeszcze podajecie miesiąc?

- Owszem. Było to w siódmym miesiącu, czyli we wrześniu. Mogę ci podać dzień.

- Chyba żartujesz. U nas też Nowy Rok wypada we wrześniu. A ścislej mówiąc, ósmego. Mamy obecnie 336 rok Ery Nowojorskiej - dodałem.

- Tak, słyszałem. Wasza kultura jest bardzo młoda. Jak dopiero co zasadzona oliwka. A jak to jest w Polsce?

- U nas też jest 336 rok Ery Nowojorskiej - Krzysztof potarł brodę. - Prawdę powiedziawszy, daty nie mają dla mnie żadnego znaczenia. Najważniejsze to pożyć sobie do syta. Napodróżować się.

- Połykacze przestrzeni - Izraelczyk uśmiechnął się ironicznie. - Jesteście połykaczami przestrzeni. Zapominacie, że tylko czas się liczy. Wszystko dzieje się w czasie.

- Czas można kształtować - odezwałem się i natychmiast zamilkłem.

- To tylko takie złudzenie. Kształtować można jedynie przestrzeń. Czas sam biegnie...

- Filozofowie się spotkali - zaczął podrwiwać sobie Krzysztof. Spojrzal na nas obu i nagle zapytał:

- Co my właściwie w Polsce mamy wspólnego z Erą Nowojorską? Pal licho - odpowiedział sam sobie - jakoś trzeba się w tych latach orientować.- W Izraelu też chyba równolegle używacie naszego kalendarza? - zwrócił się do Izraelczyka.

- Cóż mamy robić. Inaczej nigdy i nigdzie byśmy się nie spotkali.

- I pamiętacie wszystko, co wydarzyło się od początku świata?

- Naturalnie.

"A guzik" - pomyślałem z satysfakcją, wyobrażając sobie chwilę, gdy będę mógł zdać relację z tej rozmowy Joke'owi. 

- Chyba muszę wracać - zreflektował się Izraelczyk. - Wołają mnie.

Przy wejściu do namiotu stał jakiś wyglądający na hindusa człowiek i machał do nas ręką. Lekarz oddalił się w tamtą stronę, ale energiczne gesty mężczyzny nie miały związku z sytuacją w namiocie. Najwyraźniej chodziło mu o nas. 

- Chyba chce, żebyś do niego podszedł - powiedział Krzysztof.

- Nie odjeżdżajcie beze mnie - krzyknąłem i popędziłem w stronę wejścia do szpitala.

 

Rozdział dziesiąty

 

Kiedy zbliżyłem się do namiotu człowiek w długim, zrobionym z dużych nasion czy pestek naszyjniku pokazał mi białego, który usłyszawszy, że próbuję dowiedzieć się co się stało natychmiast do mnie podszedł i spojrzawszy na mnie przenikliwie rzekł:

- Mówią, że niedaleko stąd jakiś mężczyzna imieniem Jessu spowodował niezłe zamieszanie wśród hindusów. Czy to jego szukasz?

"No tak, kłopoty. To było do przewidzenia" - przemknęło mi przez myśl.

- Gdzie on jest? - wykrzyknąłem nerwowo.

Hindus, który stał obok zamienił parę słów z białym po czym kazał mi iść za sobą. Nie upłynęło pół godziny, kiedy moim oczom ukazał się osobliwy widok. Najpierw ujrzałem tłum ludzi, zwróconych twarzami w jednym kierunku, co przypomniało mi kolejkę pacjentów przy szpitalu. Niektórzy leżeli na noszach, otoczeni przez krewnych, półprzytomni z pragnienia albo bólu. O ile jednak u czekających do szpitala przeważała rezygnacja i poddanie się losowi, w oczach tych ludzi było coś, co przykuwało uwagę. Ich oczy wzniesione były lekko w górę, błyszczały, prawie nie poruszali się, nie gestykulowali. Niektórzy ze stojących mamrotali coś pod nosem. Grupka ubranych w błękitne sari kobiet otaczających nosze, na których leżał ośmioletni może chłopiec śpiewnie zawodziła. Melodia wpadała w ucho, podobała mi się. Miała w sobie coś podniosłego, napełniającego energią. Przedzieraliśmy się przez ludzka masę, aż udało nam się dobrnąć do lekkiego wzniesienia - ze względu na wszechobecny tłum nie widać było, czy jest to naturalny pagórek, czy riuny jakiegoś domu. Tam, ku swojemy najwyższemu zdumieniu ujrzałem Jessu. Nie wiem, jakim cudem miejsce, na którym stał nie było wypełnione ludźmi. Trzymali się w pewnej odległości od niego, jakby ktoś wyznaczył granice niewidzialnym sznurem. Wokoło nie widać było ani jednego żołnierza, więc to zdyscyplinowanie ludzkiej masy było dla mnie czymś nie do pojęcia. Jessu miał spuszczone oczy. Najwyraźniej czynność, którą wykonywał wymagała skupienia. Cóż on robi? Może na wszelki wypadek nie powinieniem mu się pokazywać? Znajdowałem się na tyle blisko, że mogłem śledzić każdy jego gest. Z tłumu wyszedł mężczyzna trzymający za kark miotajacego się w konwulsjach młodzieńca. Mężczyzna wykrzykiwał coś do Jessu, starając się jedną ręką ujarzmić chłopca. Ten szarpał się, zdawał się nie kontrolować swoich ruchów. Zapierał się nogami, ślinił obficie, przekrwione białka oczu zdawały się wypełniać całą jego młodą, ale już pomarszczoną jak suszona gruszka twarz. Gdy chłopak znalazł się przed Jessu ten położył mu rękę na ramieniu i coś powiedział. Chłopiec zawył, jak silnik dławiącego się samochodu i zawisł bezwładnie na ręku swojego opiekuna. Potem wyprostował nogi w kolanach, otrząsnął się i wyprostował. Spojrzał na Jessu swymi ogromnymi oczyma, rozgladnął się wokół. Wydawał się być zdziwiony sytuacją. Zza jego pleców rozległy się niecierpliwe głosy. Opiekun mocno przygarnął chłopca do siebie i pokłonił się Jessu. Pochwyciłem pełne ulgi i wdzięcznosci "danyabad" , potem obaj wycofali się w tłum. Następni domagali się  swojej kolejki. Po chwili przed Jessu przyniesiono nosze z ciałem kobiety. Nie poruszała się. Wyglądało, że nie żyje. Kiedy jednak Jessu pochylił się nad nią nagle wstała wywołując tym pomruk zdumienia wśród zgromadzonych. Teraz dopiero widać było, że kobieta jest stara. Mężczyzna, który wyglądał na równie wiekowego wziął na plecy plecione łóżko, na którym ją przyniesiono i para zniknęła w ludzkim mrowiu.  Nie ruszałem się z miejsca, bałem się, że Jessu mnie rozpozna i spowoduje to zakłócenia w tym niezwykłym spektaklu. Trudno bowiem byłoby mi inaczej określić całą tę sytuację. Ludzie wciąż podchodzili do Jessu, on kładł każdemu rękę na ramieniu i po chwili dotknięta osoba otwierała oczy, bądź wstawała i odchodziła o własnych siłach. W pewnym momencie zbliżył się do Jessu dojrzały mężczyzna. Był ociemniały. Posuwał się naprzód prowadzony przez dziecko. Tłum zamarł w oczekiwaniu. Jessu lekko dotknął jego powiek. Meżczyzna stał nadal nieporuszony. Wciaż na coś czekał. Chwila oczekiwania przedłużała się w nieskończoność. Gdyby nagle  tłum doszedł do wniosku, że coś mu się w Jessu nie podoba, nie miałby on żadnych szans. Ta myśl spowodowała, że postanowiłem dać jednak Jessu do zrozumienia, że tu jestem. Może liczył na to, że pomogę mu się stąd wydostać? Choć, prawdę powiedziawszy nie wiedziałem, jak mógłbym to zrobić. Nagle zza moich pleców usłyszałem głos intonujący tą sam przejmującą pieśń, którą usłyszałem idąc tutaj. Coraz więcej głosów włączało się do chóru i wkrótce niezwykła, przeszywająca do szpiku kości melodia spotęgowała wrażenie uwięzienia wśród  tłumu. Jessu podniósł głowę i nasze oczy spotkały się. Uśmiechnął się do mnie lekko. Czyżby traktował to wszystko jak świetną zabawę? Głuptas. Nie wie, co mu może grozić. Prawdę powiedziawszy, ja też nie wiedziałem. Przerażał mnie jedynie falujacy, histerycznie zawodzący tłum. Przedarłem się do Jessu i zobaczyłem, że za nim jest coś w rodzaju małej kapliczki z  indyjskim bóstwem w środku, my zaś znajdowaliśmy się na naturalnym wzgórzu. Nie zdażyłem zamienić słowa z Jessu kiedy zaniepokoiło mnie dziwne poruszenie i krzyki dobiegające zza bariery utworzonej z ludzi i śpiewu. Tłum zadrżal nerwowo. W przewidywaniu niebezpieczeństwa popchnąłem Jessu w stonę kapliczki. Wcisnęliśmy się tam z trudem a kiedy już obaj siedzieliśmy w środku mając pod brodą głowę bóstwa i nogi unurzane w czerwonym proszku, odważyłem się odezwać:

- Gdzie cię nosi? Zaangażowałem międzynarodowe siły ratownicze, żeby cię szukać. Straciłem kupę czasu. Nawet nie wiem, czy teraz znajdziemy nasz samochód.

- Oni są niesamowici. Potraktowali mnie jak swojego guru. Przyszli, żebym ich uzdrawiał.

- A ty co? Wciskałeś tym biednym ludziom ciemnotę?

- Ciemnotę? Wydaje mi się, że chłopak, który się tak rzucał oprzytomniał kiedy na niego spojrzałem. A ta stara kobieta? Wstała, jakby wróciły jej młode lata. To nadzwyczajne, nadzwyczajne - pokręcił głową.

"To faktycznie nadzwyczajne"- przyznałem mu w myślach, nie byłem jednak skłonny pochopnie podejrzewać cudu pamiętając o „cudownej” przemianie wody w alkohol w pałacu w Morvi.

Nasze schronienie w kapliczce nie było, co prawda zbyt wygodne, ale zapewniało doskonały widok na okolicę. Co chwilę pytałem Jessu, co się dzieje a ten, ponieważ siedział bliżej otworu wyjściowego relacjonował mi przebieg wypadków. 

- Co widzisz?

- Uciekają - odparł zdziwiony Jessu. - Czego się tak wystraszyli ? Ci wszyscy ludzie na noszach... Niektórzy wstają i biorą nogi za pas. Z daleka widzę... Tak, to chyba jacyś mundurowi. Ojej, teraz to już naprawdę zaczyna się piekło.

- Widzą nas?

- Nie. Zasłania nas posąg bóstwa. Jeśli tylko nie zaczną palić kadzideł, przeżyjemy.

Siedząc za Jessu mogłem tylko wsłuchiwać się w ten cały zamęt. Miałem nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy w tym momencie kadzić bóstwu.

- Musimy poczekać, aż tłum się rozproszy. Nie wiem, co by się stało, gdyby mundurowi nas tu zobaczyli. Wieści o tym, że siejesz zamieszanie rozeszły się po okolicy. Teraz pewnie będą cię szukać - zauważyłem.

- Niech szukają. Nie boję się.

- Liczysz na maharadżę? A jeśli nie spodobają mu się twoje wyczyny i nie zechce cię bronić?

- Ależ z ciebie tchórz. W końcu nic takiego nie zrobiłem. O!?

- Co się stało?

- Nic, zdaje się, że ci wszyscy ludzie zostali przepędzeni, żeby mogły przejechać ciężarówki.

Po chwili obaj poczuliśmy drżenie ziemi i usłyszeli ryk silników. Wkrótce dobiegł nas smród spalin, o wiele przykrzejszy od zapachu kadzideł. Kiedy ciężarówki przejechały nastąpiła chwila całkowitej ciszy. Poczułem złość i irytację. Niewygodna pozycja w kapliczce poczęła mi doskwierać. Uznałem jednak, że bezpieczniej będzie odczekać w ukryciu jeszcze jakiś czas po przejeździe ciężarówek. Już miałem zażądać od Jessu, żeby opowiedział mi jak doszło do całej tej awantury - w końcu, chociaż o tym nie wiedział, byłem jego szefem w czasie tej wyprawy - kiedy usłyszałem uderzenia kija i krzyk w pobliżu naszego schronienia. 

- Nie mogę na to patrzeć! - warknął Jessu i zanim zdołałem go powstrzymać wyskoczył z kapliczki. Ujrzałem dwóch szamoczących się mężczyzn w mundurach. Jeden z nich miał w ręku kij. Na widok Jessu przestali skakać sobie do oczu. Starszy zbliżył się do Jessu.

- Dokumenty!

- Nie mam przy sobie - odparł spokojnie Jessu.

- W takim razie jedziemy na komisariat!

Zobaczyłem, że w dali stoi zielony jeep.

- Ja też! - krzyknąłem wychodząc z kapliczki.

Obaj Indusi ujrzawszy mnie otworzyli szeroko oczy, jakby zobaczyli stąpające po ziemi bóstwo.

- Paszport! - starszy z żołnierzy starał się zachować zimną krew.

- Mam paszport, nie ma problemu. A to - wskazałem na Jessu - mój kolega. Dokumenty zostawił w samochodzie.

- A samochód, gdzie?

- Został gdzieś. Nie potrafię powiedzieć, wszędzie tak dużo ludzi - odparłem pojednawczo i uśmiechnąłem się najsympatyczniej jak tylko potrafiłem.

- W porządku. Jesteście wolni.

- Nie, nie! - zawołałem za nimi, bo obaj już zabierali się do odejścia. - Czy nie moglibyście nas podrzucić w kierunku szpitala polskiego?

- Wsiadajcie.

Kiedy zatrzasnęły się drzwiczki jeepa poczułem ogarniające mnie ogromne zmęczenie i senność. Zasnąłem mocno, nie zważając w jakim kierunku i do jakiego celu zawiezie nas ta przypadkowo "złapana" okazja.