Rozdział dziewiąty
- Nie zatrzymujemy się w Bhuj. Wybij to sobie z głowy – nie zamierzałem
ustępować.
- Możemy się przydać – upierał się Jessu.
- Jak sobie to wyobrażasz? Mielibyśmy wyciągać zwłoki spod gruzu? Albo
gołymi rękami przenosić kawały betonu ? To absurdalne. Będziemy tylko
intruzami. Trójką idiotów, którzy chcą udawać bohaterów.
- Nie chcę udawać bohatera. Chcę pomóc tym ludziom.
„Akurat im pomożesz” – pomyślałem ze złością, przypominając sobie incydent
z winem i zachowanie Jessu na przyjęciu weselnym w Mandvi.
- Swoje idealistyczne zapędy zachowaj na inną okazję. Weź pod uwagę, że
czeka na nas maharadża Jodhpuru – postanowiłem użyć ostatecznego, jak mi się wydawało,
argumentu.
Jessu nie odezwał się. Przyjąłem to za dobrą monetę i
zadowolony z zakończenia tej jałowej, jak uważałem, dyskusji, skierowałem uwagę
na przesuwający się za oknem widok. Wzdłuż prostej, ciągnącej się przez równinę
drogi maszerowali ludzie. Niektórzy nieśli na głowach niekształtne pakunki.
Ludzkiemu potokowi nie było końca. Wydawało się, że gęstnieje z każdym
kilometrem. Coraz częściej spotykaliśmy na drodze dziwacznego kształtu pojazdy
załadowane dobytkiem i wypełnione do granic możliwości pasażerami. Jedni
jechali w tą samą stronę, co my, inni z powrotem. Z dala od drogi zobaczyłem coś,
co przypominało grzbiet dinozaura. Ostre trójkątne wypustki na półokrągło
spiętrzonym cielsku. Gdy podjechaliśmy bliżej okazało się, że były to zniszczone
przez trzęsienie ziemi budynki jakiegoś osiedla.
- Zbliżamy się do Bhuj – półgłosem powiedział Jessu. Wyjął z torby butelkę
z coca colą i podał Magdzie plastikowy kubek.
- Napij się. Twoja cera zupełnie straciła świeżość.
- Odkąd, Jessu, interesujesz się kobiecą urodą? ? Nie zamierzasz chyba
założyć obwoźnego gabinetu kosmetycznego? – zażartowałem.
Niestety, było już za późno. Magda wyjęła z torebki małe
lusterko i zaczęła się w nim przeglądać.
- Czy jest woda mineralna?
- Wolisz wodę? Proszę bardzo – Jessu usłużnie podsunął jej inną butelkę.
- Do licha, mnie też się chce pić – wykrzyknąłem.
- Mamy napojów pod dostatkiem – uśmiechnął się Jessu. Po chwili nasza
trójka pochłaniała coca colę i wodę w dużych ilościach.
Kierowca zwolnił. Uchyliłem okno by zorientować się jak
jest na zewnątrz i nieco podgrzać sobie ramię. Uderzył mnie swąd spalenizny. W
powietrzu unosił się pył o słodkawym zapachu. Wciągnąłem głęboko powietrze.
Wydało mi się gęste i ciężkie. Stojący na drodze, ubrany w szarozielony mundur
człowiek machał na nas chorągiewką. Gdy się zbliżyliśmy podszedł do naszego
kierowcy i coś mu długo tłumaczył. Wreszcie pozwolił nam jechać dalej. Po obu
stronach drogi stały naprędce zbudowane namioty z niebieskiego igielitu. Za
linią namiotów rozciągało się jedno wielkie gruzowisko. Wszędzie widać było
ludzi. W kolorowej, ludzkiej masie, przesuwającej się jak klatki odtwarzanego w
zawrotnym tempie filmu, mogłem rozróżnić pojedyńcze postacie. Zwróciła moją
uwagę mała, kilkuletnia dziewczynka niosąca na głowie wielką miednicę z białym
proszkiem - cementem? Mąką? Gdzieniegdzie spośród gruzów unosił się dym.
Płomienie pełzały tuż przy ziemi. Miejsca takie otoczone były zwykle przez
większą grupę ludzi. Siedzące przy drodze kobiety, pojedynczo albo w grupach, przypominały
dziwne, egzotyczne kwiaty wyrosłe na tle szarego betonu, żelaza, pyłu.
Mijaliśmy grupki ubranych na biało mężczyzn dźwigających nosze z zawiniętymi w
tkaninę ciałami. Jak okiem sięgnąć, przed nami i za nami rozciągało się jedno
wielkie kłębowisko ludzi i zrujnowanych budowli. Ani śladu wolnej przestrzeni, ani
skrawka roślinności. Tuż przy drodze dostrzegłem siedzącego na ziemi nagiego
mężczyznę. Jego czoło i twarz zdobiły wzory w kolorach żółtym i czerwonym.
Zdawał się nie zauważać otaczającego go zgiełku. Wpatrzony był w siebie, albo w
coś, czego zaaferowani swoimi działaniami, mijający go ludzie nie byli w stanie
dostrzec.
- Andrzeju, ja chcę siusiu.
Słowa Magdy wyrwały mnie z kontemplacji chaosu, od
którego oddzielała mnie szyba naszego samochodu.
- Co? Też pomysł!
- Zapytaj kierowcy, gdzie możemy znaleźć toaletę.
- Wytrzymaj jeszcze trochę. Wyjedziemy z Bhuj to będzie można o tym
pomyśleć.
- Ale to pilne!
Wysłuchawszy mnie kierowca przejechał jeszcze kilka
metrów i zatrzymał się. Miejsce to niczym nie różniło się od mijanych
wcześniej, pomyślałem więc, że nie zrozumiał mojej prośby. Kiedy jednak
próbowałem sprecyzować o co mi chodzi, on z kolei nie mógł pojąć moich wywodów.
- Mówi, że tu nie ma ma toalet. Tak przynajmniej zrozumiałem. Jeśli chcesz,
możesz iść tutaj albo dopiero za osiemdziesiąt kilometrów. Tam będzie
komisariat policji, w którym jest toaleta.
- Zaczekajcie, mam pomysł. Zatrzymajmy się!
Jessu pokazał kierowcy, żeby ten otworzył bagażnik.
Wyskoczywszy z samochodu wyjął dużą płachtę, którą wieźlismy nie wiadomo po co
od początku naszej podróży.
Jessu podał plachtę Magdzie.
- Masz. Nakryj się tym na głowę. To będzie twój toaletowy namiot.
Wziąłem od Jessu płachtę, by pomóc Magdzie. Stojąc w
ruchliwym miejscu, przy wąskim trakcie, siłą rzeczy musieliśmy tarasować drogę.
Zaraz też wokół nas zrobiło się tłoczno. Pojawili się gapie, którzy zaczęli
otaczać nas coraz większym kołem. Za chwilę nikt już nie mógł obok nas
przejechać ani przejść. Wściekły, marzyłem, by cała ta afera skończyła się jak
najszybciej i żeby można było schronić się w samochodzie. Wreszcie spod płachty
rozległ się radosny głos:
- Już!
Zacząłem zwijać prowizoryczny namiot. Kiedy schowałem go
w bagażniku zauważyłem, że w samochodzie nie ma Jessu. Serce mi zamarło. Tylko
tego brakowało! Natychmiast przyszło mi
do głowy, że Jessu postanowił zrealizować swój pomysł "niesienia pomocy
ludziom". Ogarnęła mnie prawdziwa furia, która dośc szybko ustąpiła
miejsca bezradności. Cóż można było zrobić? Gdzie go szukać w tym morzu gruzów
i ludzi? Wsiedliśmy z Magdą do samochodu i nakazawszy naszemu kierowcy by
wyłączył klimatyzację, zasunęliśmy szczelnie szyby. Przynajmniej przez jakiś
czas nie będziemy musieli marznąć - pomyślałem z ulgą.
Gapie zgromadzeni wokół nas zaczęli się rozchodzić.
- Gdzie młody saab - spytał kierowca.
- Nie wiem - odparłem i dopiero teraz w pełni uświadomiłem sobie w jak
nieciekawym położeniu się znalazłem. Pod wpływem nagłego impulsu rzekłem do kierowcy:
- Idę na poszukiwanie Jessu.
Nie zdziwił się.
Nie próbował mnie zniechęcić, ani też nie wykazał entuzjazmu dla mojego
pomysłu. Kiedy tylko zatrzasnąłem za sobą drzwiczki samochodu, ponownie
ogarnęło mnie uczucie beznadziejności. Nagle dotarło do mnie, że ktoś
delikatnie klepie mnie po plecach.
- Sir...
Odwróciłem głowę. Za mną stał niski, chudy mężczyzna o
śniadej twarzy.
- Szpital jest tam. Zaprowadzę pana.
- Szpital? - nie rozumiałem. - Nie potrzebuję doktora.
W gnieniu oka jednak zmieniłem zdanie. Szpital był jednym
z tych miejsc, w których Jessu mógł próbować zaczepić się jako
wolontariusz.
- Zgoda. Prowadź.
Widocznie obrał drogę na skróty gdyż zeszliśmy z głównego
traktu i zaczęli wspinać się skrajem gruzowiska. Musiałem uważać by nie skaleczyć
się o żelazne pręty, które sterczały tu i ówdzie spod betonu. Szliśmy czymś w
rodzaju ścieżki wydeptanej wśród ruin przez przechodzących tędy ludzi. Kiedy
znaleźliśmy się w najwyższym punkcie rumowiska spojrzałem w bok, na chylącą się
ku nam ścianę. U jej podstawy klęczał chłopiec. Na wpół leżąc, manewrował czymś
pod betonową płytą. Spod płyty wystawała ręka kobiety. Mogłem dostrzec
branzoletkę na jej przegubie. Kim była? Matką, czy siostrą dla tego dziecka
desperacko próbującego uwolnić zwłoki spod gruzów. Mój przewodnik, uodporniony,
jak się wydawało na tego rodzaju widoki nie zwolnił kroku. Minęliśmy jeszcze
jedną ścianę z betonu, potem nagi stalowy szkielet czegoś, co kiedyś mogło być
mieszkaniem dla kilku rodzin i znaleźli się na oczyszczonym z gruzów placu.
Dochodziła do niego szeroka, przejezdna dla samochodów droga. Tuż obok,
otoczony przez wojsko stał olbrzymi namiot. Kolejka złożona z oczekujących przed wejściem kobiet,
dzieci i mężczyzn ciągnęła się po horyzont. Domyśliłem się, że jesteśmy przy
szpitalu. Nad namiotem powiewała biało-czerwona flaga.
- Polish hospital - powiedział mój przewodnik i zniknął. Próbowałem
dowiedzieć się czegoś od indyjskich żołnierzy, którzy stacjonowali wokół
namiotu, ale nikt nie potrafił mi udzielić informacji o Jessu. Rysopis, jaki
podawałem mógł być opisem kogoś z miejscowych i chociaż Jessu miał nieco
bielszy odcień skóry, nie byłem pewien, czy zwróciliby na niego uwagę, nawet
gdyby gdzieś tu się kręcił. Zdesperowany usiadłem na betonowym słupku, żeby
zastanowić się, co dalej robić. Doskwierało mi pragnienie, dolatujący ze stosów
pogrzebowych słodkawy swąd drażnił mi gardło. Obojętnie przyjąłem widok
wyskakujących z furgonetki dwóch ratowników ubranych w biało-czerwone
kombinezony. Jeden z nich poszedł w kierunku szpitala. Drugi zdawał się
poszukiwać miejsca do odpoczynku. Zauważywszy mnie ruszył w moją stronę.
- Cześć, potrzebujesz pomocy?
Krzysiek - przedstawił się.
- Nie, szukam tu kogoś, chłopaka, na oko 18-20 lat, ciemne włosy, mówią, że
przypomina Kaszmirczyka. Zgubił mi się na postoju.
- Jesteście z ONG'u?
- Nie. Przyjechaliśmy do Indii w interesach - odparłem ostrożnie.
- Nikogo takiego nie widziałem. Ale możesz podjechać z nami pod szpital
zorganizowany przez Izraelczyków. Jedziemy w
tamtą stronę.
- Czy to daleko stąd? Zostawiłem swoich w samochodzie.
- Może godzinę drogi. Jak dobrze pójdzie, czterdzieści pięć minut.
- Jadę.
Krzysiek i drugi z ratowników, Ryszard, okazali się być
wesołymi i rozmownymi kompanami. Po piętnastu minutach wiedziałem niemal
wszystko o ich rodzinach, pracy i tym, co robili teraz w Gudżaracie. Nie mogłem
odwdzięczyć im się podobną otwartością.
- O, to już chyba ten szpital? - zauważyłem, by zmienić temat.
- Nie. To indyjski punkt dowodzenia. Ale za chwilę będziemy na miejscu.
W szpitalu izraelskim także nikt nie widział Jessu. Postanowiłem
podjechać z Polakami do celu ich podróży a potem wrócić w miejsce, gdzie
znajdował się polski szpital. Był to jedyny sposób, by trafić do pozostawionych
w samochodzie Magdy i kierowcy. Nie ujechaliśmy daleko. Pech chciał, że tuż za
szpitalem izraelskim złapaliśmy gumę.
Kiedy Ryszard reperował koło, my z Krzysztofem wdaliśmy się w rozmowę z
jednym z Izraelczyków. Był to wojskowy lekarz spod Jerozolimy.
- Ledwo trzymam się na nogach - przetarł czoło wierzchem dłoni. - Właśnie
skończyłem operować.
- Długo tu jesteś?
Spojrzał na Krzysztofa dużymi, niebieskimi oczami.
- Trzy dni. Jak dobrze pójdzie, zostaniemy tu do Nowego Roku. Jak ten czas
leci. Pomyśleć, że już niedługo świętować będziemy 5762 rocznicę stworzenia
świata.
- Co? - zdziwiłem się. - Liczycie czas od stworzenia świata? Może jeszcze
podajecie miesiąc?
- Owszem. Było to w siódmym miesiącu, czyli we wrześniu. Mogę ci podać
dzień.
- Chyba żartujesz. U nas też Nowy Rok wypada we wrześniu. A ścislej mówiąc,
ósmego. Mamy obecnie 336 rok Ery Nowojorskiej - dodałem.
- Tak, słyszałem. Wasza kultura jest bardzo młoda. Jak dopiero co zasadzona
oliwka. A jak to jest w Polsce?
- U nas też jest 336 rok Ery Nowojorskiej - Krzysztof potarł brodę. -
Prawdę powiedziawszy, daty nie mają dla mnie żadnego znaczenia. Najważniejsze
to pożyć sobie do syta. Napodróżować się.
- Połykacze przestrzeni - Izraelczyk uśmiechnął się ironicznie. - Jesteście
połykaczami przestrzeni. Zapominacie, że tylko czas się liczy. Wszystko dzieje
się w czasie.
- Czas można kształtować - odezwałem się i natychmiast zamilkłem.
- To tylko takie złudzenie. Kształtować można jedynie przestrzeń. Czas sam
biegnie...
- Filozofowie się spotkali - zaczął podrwiwać sobie Krzysztof. Spojrzal na
nas obu i nagle zapytał:
- Co my właściwie w Polsce mamy wspólnego z Erą Nowojorską? Pal licho -
odpowiedział sam sobie - jakoś trzeba się w tych latach orientować.- W Izraelu
też chyba równolegle używacie naszego kalendarza? - zwrócił się do Izraelczyka.
- Cóż mamy robić. Inaczej nigdy i nigdzie byśmy się nie spotkali.
- I pamiętacie wszystko, co wydarzyło się od początku świata?
- Naturalnie.
"A guzik" - pomyślałem z satysfakcją, wyobrażając sobie chwilę,
gdy będę mógł zdać relację z tej rozmowy Joke'owi.
- Chyba muszę wracać - zreflektował się Izraelczyk. - Wołają mnie.
Przy wejściu do namiotu stał jakiś wyglądający na hindusa
człowiek i machał do nas ręką. Lekarz oddalił się w tamtą stronę, ale
energiczne gesty mężczyzny nie miały związku z sytuacją w namiocie.
Najwyraźniej chodziło mu o nas.
- Chyba chce, żebyś do niego podszedł - powiedział Krzysztof.
- Nie odjeżdżajcie beze mnie - krzyknąłem i popędziłem w stronę wejścia do
szpitala.
Rozdział dziesiąty
Kiedy zbliżyłem się do namiotu człowiek w długim,
zrobionym z dużych nasion czy pestek naszyjniku pokazał mi białego, który
usłyszawszy, że próbuję dowiedzieć się co się stało natychmiast do mnie
podszedł i spojrzawszy na mnie przenikliwie rzekł:
- Mówią, że niedaleko stąd jakiś mężczyzna imieniem Jessu spowodował niezłe
zamieszanie wśród hindusów. Czy to jego szukasz?
"No tak, kłopoty. To było do przewidzenia" - przemknęło mi przez
myśl.
- Gdzie on jest? - wykrzyknąłem nerwowo.
Hindus, który stał obok zamienił parę słów z białym po
czym kazał mi iść za sobą. Nie upłynęło pół godziny, kiedy moim oczom ukazał się
osobliwy widok. Najpierw ujrzałem tłum ludzi, zwróconych twarzami w jednym
kierunku, co przypomniało mi kolejkę pacjentów przy szpitalu. Niektórzy leżeli
na noszach, otoczeni przez krewnych, półprzytomni z pragnienia albo bólu. O ile
jednak u czekających do szpitala przeważała rezygnacja i poddanie się losowi, w
oczach tych ludzi było coś, co przykuwało uwagę. Ich oczy wzniesione były lekko
w górę, błyszczały, prawie nie poruszali się, nie gestykulowali. Niektórzy ze
stojących mamrotali coś pod nosem. Grupka ubranych w błękitne sari kobiet
otaczających nosze, na których leżał ośmioletni może chłopiec śpiewnie
zawodziła. Melodia wpadała w ucho, podobała mi się. Miała w sobie coś
podniosłego, napełniającego energią. Przedzieraliśmy się przez ludzka masę, aż
udało nam się dobrnąć do lekkiego wzniesienia - ze względu na wszechobecny tłum
nie widać było, czy jest to naturalny pagórek, czy riuny jakiegoś domu. Tam, ku
swojemy najwyższemu zdumieniu ujrzałem Jessu. Nie wiem, jakim cudem miejsce, na
którym stał nie było wypełnione ludźmi. Trzymali się w pewnej odległości od
niego, jakby ktoś wyznaczył granice niewidzialnym sznurem. Wokoło nie widać
było ani jednego żołnierza, więc to zdyscyplinowanie ludzkiej masy było dla
mnie czymś nie do pojęcia. Jessu miał spuszczone oczy. Najwyraźniej czynność,
którą wykonywał wymagała skupienia. Cóż on robi? Może na wszelki wypadek nie
powinieniem mu się pokazywać? Znajdowałem się na tyle blisko, że mogłem śledzić
każdy jego gest. Z tłumu wyszedł mężczyzna trzymający za kark miotajacego się w
konwulsjach młodzieńca. Mężczyzna wykrzykiwał coś do Jessu, starając się jedną
ręką ujarzmić chłopca. Ten szarpał się, zdawał się nie kontrolować swoich
ruchów. Zapierał się nogami, ślinił obficie, przekrwione białka oczu zdawały
się wypełniać całą jego młodą, ale już pomarszczoną jak suszona gruszka twarz.
Gdy chłopak znalazł się przed Jessu ten położył mu rękę na ramieniu i coś
powiedział. Chłopiec zawył, jak silnik dławiącego się samochodu i zawisł
bezwładnie na ręku swojego opiekuna. Potem wyprostował nogi w kolanach,
otrząsnął się i wyprostował. Spojrzał na Jessu swymi ogromnymi oczyma,
rozgladnął się wokół. Wydawał się być zdziwiony sytuacją. Zza jego pleców
rozległy się niecierpliwe głosy. Opiekun mocno przygarnął chłopca do siebie i
pokłonił się Jessu. Pochwyciłem pełne ulgi i wdzięcznosci "danyabad"
, potem obaj wycofali się w tłum. Następni domagali się swojej kolejki. Po chwili przed Jessu
przyniesiono nosze z ciałem kobiety. Nie poruszała się. Wyglądało, że nie żyje.
Kiedy jednak Jessu pochylił się nad nią nagle wstała wywołując tym pomruk
zdumienia wśród zgromadzonych. Teraz dopiero widać było, że kobieta jest stara.
Mężczyzna, który wyglądał na równie wiekowego wziął na plecy plecione łóżko, na
którym ją przyniesiono i para zniknęła w ludzkim mrowiu. Nie ruszałem się z miejsca, bałem się, że
Jessu mnie rozpozna i spowoduje to zakłócenia w tym niezwykłym spektaklu.
Trudno bowiem byłoby mi inaczej określić całą tę sytuację. Ludzie wciąż
podchodzili do Jessu, on kładł każdemu rękę na ramieniu i po chwili dotknięta
osoba otwierała oczy, bądź wstawała i odchodziła o własnych siłach. W pewnym
momencie zbliżył się do Jessu dojrzały mężczyzna. Był ociemniały. Posuwał się
naprzód prowadzony przez dziecko. Tłum zamarł w oczekiwaniu. Jessu lekko
dotknął jego powiek. Meżczyzna stał nadal nieporuszony. Wciaż na coś czekał. Chwila
oczekiwania przedłużała się w nieskończoność. Gdyby nagle tłum doszedł do wniosku, że coś mu się w Jessu
nie podoba, nie miałby on żadnych szans. Ta myśl spowodowała, że postanowiłem
dać jednak Jessu do zrozumienia, że tu jestem. Może liczył na to, że pomogę mu
się stąd wydostać? Choć, prawdę powiedziawszy nie wiedziałem, jak mógłbym to
zrobić. Nagle zza moich pleców usłyszałem głos intonujący tą sam przejmującą
pieśń, którą usłyszałem idąc tutaj. Coraz więcej głosów włączało się do chóru i
wkrótce niezwykła, przeszywająca do szpiku kości melodia spotęgowała wrażenie
uwięzienia wśród tłumu. Jessu podniósł
głowę i nasze oczy spotkały się. Uśmiechnął się do mnie lekko. Czyżby traktował
to wszystko jak świetną zabawę? Głuptas. Nie wie, co mu może grozić. Prawdę
powiedziawszy, ja też nie wiedziałem. Przerażał mnie jedynie falujacy,
histerycznie zawodzący tłum. Przedarłem się do Jessu i zobaczyłem, że za nim jest
coś w rodzaju małej kapliczki z
indyjskim bóstwem w środku, my zaś znajdowaliśmy się na naturalnym
wzgórzu. Nie zdażyłem zamienić słowa z Jessu kiedy zaniepokoiło mnie dziwne
poruszenie i krzyki dobiegające zza bariery utworzonej z ludzi i śpiewu. Tłum
zadrżal nerwowo. W przewidywaniu niebezpieczeństwa popchnąłem Jessu w stonę
kapliczki. Wcisnęliśmy się tam z trudem a kiedy już obaj siedzieliśmy w środku
mając pod brodą głowę bóstwa i nogi unurzane w czerwonym proszku, odważyłem się
odezwać:
- Gdzie cię nosi? Zaangażowałem międzynarodowe siły ratownicze, żeby cię
szukać. Straciłem kupę czasu. Nawet nie wiem, czy teraz znajdziemy nasz
samochód.
- Oni są niesamowici. Potraktowali mnie jak swojego guru. Przyszli, żebym
ich uzdrawiał.
- A ty co? Wciskałeś tym biednym ludziom ciemnotę?
- Ciemnotę? Wydaje mi się, że chłopak, który się tak rzucał oprzytomniał
kiedy na niego spojrzałem. A ta stara kobieta? Wstała, jakby wróciły jej młode
lata. To nadzwyczajne, nadzwyczajne - pokręcił głową.
"To faktycznie nadzwyczajne"- przyznałem mu w
myślach, nie byłem jednak skłonny pochopnie podejrzewać cudu pamiętając o „cudownej”
przemianie wody w alkohol w pałacu w Morvi.
Nasze schronienie w kapliczce nie było, co prawda zbyt
wygodne, ale zapewniało doskonały widok na okolicę. Co chwilę pytałem Jessu, co
się dzieje a ten, ponieważ siedział bliżej otworu wyjściowego relacjonował mi
przebieg wypadków.
- Co widzisz?
- Uciekają - odparł zdziwiony Jessu. - Czego się tak wystraszyli ? Ci
wszyscy ludzie na noszach... Niektórzy wstają i biorą nogi za pas. Z daleka
widzę... Tak, to chyba jacyś mundurowi. Ojej, teraz to już naprawdę zaczyna się
piekło.
- Widzą nas?
- Nie. Zasłania nas posąg bóstwa. Jeśli tylko nie zaczną palić kadzideł,
przeżyjemy.
Siedząc za Jessu mogłem tylko wsłuchiwać się w ten cały
zamęt. Miałem nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy w tym momencie kadzić
bóstwu.
- Musimy poczekać, aż tłum się rozproszy. Nie wiem, co by się stało, gdyby
mundurowi nas tu zobaczyli. Wieści o tym, że siejesz zamieszanie rozeszły się
po okolicy. Teraz pewnie będą cię szukać - zauważyłem.
- Niech szukają. Nie boję się.
- Liczysz na maharadżę? A jeśli nie spodobają mu się twoje wyczyny i nie
zechce cię bronić?
- Ależ z ciebie tchórz. W końcu nic takiego nie zrobiłem. O!?
- Co się stało?
- Nic, zdaje się, że ci wszyscy ludzie zostali przepędzeni, żeby mogły
przejechać ciężarówki.
Po chwili obaj poczuliśmy drżenie ziemi i usłyszeli ryk
silników. Wkrótce dobiegł nas smród spalin, o wiele przykrzejszy od zapachu
kadzideł. Kiedy ciężarówki przejechały nastąpiła chwila całkowitej ciszy.
Poczułem złość i irytację. Niewygodna pozycja w kapliczce poczęła mi
doskwierać. Uznałem jednak, że bezpieczniej będzie odczekać w ukryciu jeszcze
jakiś czas po przejeździe ciężarówek. Już miałem zażądać od Jessu, żeby
opowiedział mi jak doszło do całej tej awantury - w końcu, chociaż o tym nie
wiedział, byłem jego szefem w czasie tej wyprawy - kiedy usłyszałem uderzenia
kija i krzyk w pobliżu naszego schronienia.
- Nie mogę na to patrzeć! - warknął Jessu i zanim zdołałem go powstrzymać
wyskoczył z kapliczki. Ujrzałem dwóch szamoczących się mężczyzn w mundurach.
Jeden z nich miał w ręku kij. Na widok Jessu przestali skakać sobie do oczu.
Starszy zbliżył się do Jessu.
- Dokumenty!
- Nie mam przy sobie - odparł spokojnie Jessu.
- W takim razie jedziemy na komisariat!
Zobaczyłem, że w dali stoi zielony jeep.
- Ja też! - krzyknąłem wychodząc z kapliczki.
Obaj Indusi ujrzawszy mnie otworzyli szeroko oczy, jakby
zobaczyli stąpające po ziemi bóstwo.
- Paszport! - starszy z żołnierzy starał się zachować zimną krew.
- Mam paszport, nie ma problemu. A to - wskazałem na Jessu - mój kolega.
Dokumenty zostawił w samochodzie.
- A samochód, gdzie?
- Został gdzieś. Nie potrafię powiedzieć, wszędzie tak dużo ludzi - odparłem
pojednawczo i uśmiechnąłem się najsympatyczniej jak tylko potrafiłem.
- W porządku. Jesteście wolni.
- Nie, nie! - zawołałem za nimi, bo obaj już zabierali się do odejścia. -
Czy nie moglibyście nas podrzucić w kierunku szpitala polskiego?
- Wsiadajcie.
Kiedy zatrzasnęły się drzwiczki jeepa poczułem ogarniające
mnie ogromne zmęczenie i senność. Zasnąłem mocno, nie zważając w jakim kierunku
i do jakiego celu zawiezie nas ta przypadkowo "złapana" okazja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz