piątek, 31 stycznia 2014

Moja powieść - Zabawka bez silniczka

31.01.2014
Zamieściłam właśnie na blogu kolejne rozdziały mojej powieści "Zabawka bez silniczka".
Te rozdziały, które dotychczas zamieściłam w moim blogu pochodzą z drugiej część powieści. Jak na razie, czytelnicy mego bloga nie otrzymają części pierwszej. Co do części trzeciej - zdecyduję potem.
Komentarze mojej przyjaciółki, która przeczytała całą powieść nie były zbyt pozytywne. Nie podobały jej się odwołania do religii, główny bohater wydał jej się bez energii. Skrytykowała też zakończenie powieści - czyli jej japoński epizod. Prócz tego czytała tą moją  powieść jeszcze jedna osoba, dwudziestokilkuletnia, której komentarze były już nieco pozytywniejsze. A jeszcze inna moja przyjaciółka podeszła do powieści z dystansem. Myślę, że nie była zachwycona potraktowaniem przeze mnie głównego bohatera - Jezusa, występującego pod imieniem Jessu. Ja wciąż nie wiem, co mam sądzić o tej powieści. Zamierzyłam ją jako coś, co jest podróżą przez trzy kultury ( a może nawet więcej niż trzy - zależy jak to czytać). Bohater jest tylko igraszką w rękach swojego twórcy, swojego opiekuna i losu.  W powieści umieszczam wątki autobiograficzne - Indie znam z kilkuletniego tam pobytu, tak jak zresztą Japonię. W Nowym Jorku byłam tylko na lotnisku, ale to miasto działa na moją wyobraźnię. Dla mnie jest ono Drugą Jerozolimą Ludzkości. Zresztą chyba raczej tą z okresu zburzenia świątyni - w powieści przedstawione to jest metaforycznie, jako  amnezja ludzkości.

Jessu, Andrzej, Maga: Rozdział IX - Bhuj i Rozdział X - uzdrowiciel


Rozdział dziewiąty

 

- Nie zatrzymujemy się w Bhuj. Wybij to sobie z głowy – nie zamierzałem ustępować.

- Możemy się przydać – upierał się Jessu.

- Jak sobie to wyobrażasz? Mielibyśmy wyciągać zwłoki spod gruzu? Albo gołymi rękami przenosić kawały betonu ? To absurdalne. Będziemy tylko intruzami. Trójką idiotów, którzy chcą udawać bohaterów.

- Nie chcę udawać bohatera. Chcę pomóc tym ludziom.

„Akurat im pomożesz” – pomyślałem ze złością, przypominając sobie incydent z winem i zachowanie Jessu na przyjęciu weselnym w Mandvi.  

- Swoje idealistyczne zapędy zachowaj na inną okazję. Weź pod uwagę, że czeka na nas maharadża Jodhpuru – postanowiłem użyć ostatecznego, jak mi się wydawało, argumentu.

Jessu nie odezwał się. Przyjąłem to za dobrą monetę i zadowolony z zakończenia tej jałowej, jak uważałem, dyskusji, skierowałem uwagę na przesuwający się za oknem widok. Wzdłuż prostej, ciągnącej się przez równinę drogi maszerowali ludzie. Niektórzy nieśli na głowach niekształtne pakunki. Ludzkiemu potokowi nie było końca. Wydawało się, że gęstnieje z każdym kilometrem. Coraz częściej spotykaliśmy na drodze dziwacznego kształtu pojazdy załadowane dobytkiem i wypełnione do granic możliwości pasażerami. Jedni jechali w tą samą stronę, co my, inni z powrotem. Z dala od drogi zobaczyłem coś, co przypominało grzbiet dinozaura. Ostre trójkątne wypustki na półokrągło spiętrzonym cielsku. Gdy podjechaliśmy bliżej okazało się, że były to zniszczone przez trzęsienie ziemi budynki jakiegoś osiedla.

- Zbliżamy się do Bhuj – półgłosem powiedział Jessu. Wyjął z torby butelkę z coca colą i podał Magdzie plastikowy kubek.

- Napij się. Twoja cera zupełnie straciła świeżość.

- Odkąd, Jessu, interesujesz się kobiecą urodą? ? Nie zamierzasz chyba założyć obwoźnego gabinetu kosmetycznego? – zażartowałem.

Niestety, było już za późno. Magda wyjęła z torebki małe lusterko i zaczęła się w nim przeglądać.

- Czy jest woda mineralna?

- Wolisz wodę? Proszę bardzo – Jessu usłużnie podsunął jej inną butelkę.

- Do licha, mnie też się chce pić – wykrzyknąłem.

- Mamy napojów pod dostatkiem – uśmiechnął się Jessu. Po chwili nasza trójka pochłaniała coca colę i wodę w dużych ilościach.

 

Kierowca zwolnił. Uchyliłem okno by zorientować się jak jest na zewnątrz i nieco podgrzać sobie ramię. Uderzył mnie swąd spalenizny. W powietrzu unosił się pył o słodkawym zapachu. Wciągnąłem głęboko powietrze. Wydało mi się gęste i ciężkie. Stojący na drodze, ubrany w szarozielony mundur człowiek machał na nas chorągiewką. Gdy się zbliżyliśmy podszedł do naszego kierowcy i coś mu długo tłumaczył. Wreszcie pozwolił nam jechać dalej. Po obu stronach drogi stały naprędce zbudowane namioty z niebieskiego igielitu. Za linią namiotów rozciągało się jedno wielkie gruzowisko. Wszędzie widać było ludzi. W kolorowej, ludzkiej masie, przesuwającej się jak klatki odtwarzanego w zawrotnym tempie filmu, mogłem rozróżnić pojedyńcze postacie. Zwróciła moją uwagę mała, kilkuletnia dziewczynka niosąca na głowie wielką miednicę z białym proszkiem - cementem? Mąką? Gdzieniegdzie spośród gruzów unosił się dym. Płomienie pełzały tuż przy ziemi. Miejsca takie otoczone były zwykle przez większą grupę ludzi. Siedzące przy drodze kobiety, pojedynczo albo w grupach, przypominały dziwne, egzotyczne kwiaty wyrosłe na tle szarego betonu, żelaza, pyłu. Mijaliśmy grupki ubranych na biało mężczyzn dźwigających nosze z zawiniętymi w tkaninę ciałami. Jak okiem sięgnąć, przed nami i za nami rozciągało się jedno wielkie kłębowisko ludzi i zrujnowanych budowli. Ani śladu wolnej przestrzeni, ani skrawka roślinności. Tuż przy drodze dostrzegłem siedzącego na ziemi nagiego mężczyznę. Jego czoło i twarz zdobiły wzory w kolorach żółtym i czerwonym. Zdawał się nie zauważać otaczającego go zgiełku. Wpatrzony był w siebie, albo w coś, czego zaaferowani swoimi działaniami, mijający go ludzie nie byli w stanie dostrzec.

- Andrzeju, ja chcę siusiu.

Słowa Magdy wyrwały mnie z kontemplacji chaosu, od którego oddzielała mnie szyba naszego samochodu.

- Co? Też pomysł!

- Zapytaj kierowcy, gdzie możemy znaleźć toaletę.

- Wytrzymaj jeszcze trochę. Wyjedziemy z Bhuj to będzie można o tym pomyśleć.

- Ale to pilne!

Wysłuchawszy mnie kierowca przejechał jeszcze kilka metrów i zatrzymał się. Miejsce to niczym nie różniło się od mijanych wcześniej, pomyślałem więc, że nie zrozumiał mojej prośby. Kiedy jednak próbowałem sprecyzować o co mi chodzi, on z kolei nie mógł pojąć moich wywodów.

- Mówi, że tu nie ma ma toalet. Tak przynajmniej zrozumiałem. Jeśli chcesz, możesz iść tutaj albo dopiero za osiemdziesiąt kilometrów. Tam będzie komisariat policji, w którym jest toaleta.

- Zaczekajcie, mam pomysł. Zatrzymajmy się!

Jessu pokazał kierowcy, żeby ten otworzył bagażnik. Wyskoczywszy z samochodu wyjął dużą płachtę, którą wieźlismy nie wiadomo po co od początku naszej podróży.

Jessu podał plachtę Magdzie.

- Masz. Nakryj się tym na głowę. To będzie twój toaletowy namiot.

Wziąłem od Jessu płachtę, by pomóc Magdzie. Stojąc w ruchliwym miejscu, przy wąskim trakcie, siłą rzeczy musieliśmy tarasować drogę. Zaraz też wokół nas zrobiło się tłoczno. Pojawili się gapie, którzy zaczęli otaczać nas coraz większym kołem. Za chwilę nikt już nie mógł obok nas przejechać ani przejść. Wściekły, marzyłem, by cała ta afera skończyła się jak najszybciej i żeby można było schronić się w samochodzie. Wreszcie spod płachty rozległ się radosny głos:

- Już!

Zacząłem zwijać prowizoryczny namiot. Kiedy schowałem go w bagażniku zauważyłem, że w samochodzie nie ma Jessu. Serce mi zamarło. Tylko tego brakowało!  Natychmiast przyszło mi do głowy, że Jessu postanowił zrealizować swój pomysł "niesienia pomocy ludziom". Ogarnęła mnie prawdziwa furia, która dośc szybko ustąpiła miejsca bezradności. Cóż można było zrobić? Gdzie go szukać w tym morzu gruzów i ludzi? Wsiedliśmy z Magdą do samochodu i nakazawszy naszemu kierowcy by wyłączył klimatyzację, zasunęliśmy szczelnie szyby. Przynajmniej przez jakiś czas nie będziemy musieli marznąć - pomyślałem z ulgą.     

Gapie zgromadzeni wokół nas zaczęli się rozchodzić.

- Gdzie młody saab - spytał kierowca.

- Nie wiem - odparłem i dopiero teraz w pełni uświadomiłem sobie w jak nieciekawym położeniu się znalazłem. Pod wpływem nagłego impulsu rzekłem do kierowcy:

- Idę na poszukiwanie Jessu.

Nie zdziwił się.  Nie próbował mnie zniechęcić, ani też nie wykazał entuzjazmu dla mojego pomysłu. Kiedy tylko zatrzasnąłem za sobą drzwiczki samochodu, ponownie ogarnęło mnie uczucie beznadziejności. Nagle dotarło do mnie, że ktoś delikatnie klepie mnie po plecach.

- Sir...

Odwróciłem głowę. Za mną stał niski, chudy mężczyzna o śniadej twarzy.

- Szpital jest tam. Zaprowadzę pana.

- Szpital? - nie rozumiałem. - Nie potrzebuję doktora.

W gnieniu oka jednak zmieniłem zdanie. Szpital był jednym z tych miejsc, w których Jessu mógł próbować zaczepić się jako wolontariusz. 

- Zgoda. Prowadź.

Widocznie obrał drogę na skróty gdyż zeszliśmy z głównego traktu i zaczęli wspinać się skrajem gruzowiska. Musiałem uważać by nie skaleczyć się o żelazne pręty, które sterczały tu i ówdzie spod betonu. Szliśmy czymś w rodzaju ścieżki wydeptanej wśród ruin przez przechodzących tędy ludzi. Kiedy znaleźliśmy się w najwyższym punkcie rumowiska spojrzałem w bok, na chylącą się ku nam ścianę. U jej podstawy klęczał chłopiec. Na wpół leżąc, manewrował czymś pod betonową płytą. Spod płyty wystawała ręka kobiety. Mogłem dostrzec branzoletkę na jej przegubie. Kim była? Matką, czy siostrą dla tego dziecka desperacko próbującego uwolnić zwłoki spod gruzów. Mój przewodnik, uodporniony, jak się wydawało na tego rodzaju widoki nie zwolnił kroku. Minęliśmy jeszcze jedną ścianę z betonu, potem nagi stalowy szkielet czegoś, co kiedyś mogło być mieszkaniem dla kilku rodzin i znaleźli się na oczyszczonym z gruzów placu. Dochodziła do niego szeroka, przejezdna dla samochodów droga. Tuż obok, otoczony przez wojsko stał olbrzymi namiot. Kolejka  złożona z oczekujących przed wejściem kobiet, dzieci i mężczyzn ciągnęła się po horyzont. Domyśliłem się, że jesteśmy przy szpitalu. Nad namiotem powiewała biało-czerwona flaga.

- Polish hospital - powiedział mój przewodnik i zniknął. Próbowałem dowiedzieć się czegoś od indyjskich żołnierzy, którzy stacjonowali wokół namiotu, ale nikt nie potrafił mi udzielić informacji o Jessu. Rysopis, jaki podawałem mógł być opisem kogoś z miejscowych i chociaż Jessu miał nieco bielszy odcień skóry, nie byłem pewien, czy zwróciliby na niego uwagę, nawet gdyby gdzieś tu się kręcił. Zdesperowany usiadłem na betonowym słupku, żeby zastanowić się, co dalej robić. Doskwierało mi pragnienie, dolatujący ze stosów pogrzebowych słodkawy swąd drażnił mi gardło. Obojętnie przyjąłem widok wyskakujących z furgonetki dwóch ratowników ubranych w biało-czerwone kombinezony. Jeden z nich poszedł w kierunku szpitala. Drugi zdawał się poszukiwać miejsca do odpoczynku. Zauważywszy mnie ruszył w moją stronę. 

- Cześć, potrzebujesz pomocy?  Krzysiek - przedstawił się.

- Nie, szukam tu kogoś, chłopaka, na oko 18-20 lat, ciemne włosy, mówią, że przypomina Kaszmirczyka. Zgubił mi się na postoju.

- Jesteście z ONG'u?

- Nie. Przyjechaliśmy do Indii w interesach - odparłem ostrożnie.

- Nikogo takiego nie widziałem. Ale możesz podjechać z nami pod szpital zorganizowany przez Izraelczyków. Jedziemy w  tamtą stronę.

- Czy to daleko stąd? Zostawiłem swoich w samochodzie.

- Może godzinę drogi. Jak dobrze pójdzie, czterdzieści pięć minut.

- Jadę.

Krzysiek i drugi z ratowników, Ryszard, okazali się być wesołymi i rozmownymi kompanami. Po piętnastu minutach wiedziałem niemal wszystko o ich rodzinach, pracy i tym, co robili teraz w Gudżaracie. Nie mogłem odwdzięczyć im się podobną otwartością.

- O, to już chyba ten szpital? - zauważyłem, by zmienić temat.

- Nie. To indyjski punkt dowodzenia. Ale za chwilę będziemy na miejscu.

W szpitalu izraelskim także nikt nie widział Jessu. Postanowiłem podjechać z Polakami do celu ich podróży a potem wrócić w miejsce, gdzie znajdował się polski szpital. Był to jedyny sposób, by trafić do pozostawionych w samochodzie Magdy i kierowcy. Nie ujechaliśmy daleko. Pech chciał, że tuż za szpitalem izraelskim złapaliśmy gumę.  Kiedy Ryszard reperował koło, my z Krzysztofem wdaliśmy się w rozmowę z jednym z Izraelczyków. Był to wojskowy lekarz spod Jerozolimy.

- Ledwo trzymam się na nogach - przetarł czoło wierzchem dłoni. - Właśnie skończyłem operować.

- Długo tu jesteś?

Spojrzał na Krzysztofa dużymi, niebieskimi oczami.

- Trzy dni. Jak dobrze pójdzie, zostaniemy tu do Nowego Roku. Jak ten czas leci. Pomyśleć, że już niedługo świętować będziemy 5762 rocznicę stworzenia świata.

- Co? - zdziwiłem się. - Liczycie czas od stworzenia świata? Może jeszcze podajecie miesiąc?

- Owszem. Było to w siódmym miesiącu, czyli we wrześniu. Mogę ci podać dzień.

- Chyba żartujesz. U nas też Nowy Rok wypada we wrześniu. A ścislej mówiąc, ósmego. Mamy obecnie 336 rok Ery Nowojorskiej - dodałem.

- Tak, słyszałem. Wasza kultura jest bardzo młoda. Jak dopiero co zasadzona oliwka. A jak to jest w Polsce?

- U nas też jest 336 rok Ery Nowojorskiej - Krzysztof potarł brodę. - Prawdę powiedziawszy, daty nie mają dla mnie żadnego znaczenia. Najważniejsze to pożyć sobie do syta. Napodróżować się.

- Połykacze przestrzeni - Izraelczyk uśmiechnął się ironicznie. - Jesteście połykaczami przestrzeni. Zapominacie, że tylko czas się liczy. Wszystko dzieje się w czasie.

- Czas można kształtować - odezwałem się i natychmiast zamilkłem.

- To tylko takie złudzenie. Kształtować można jedynie przestrzeń. Czas sam biegnie...

- Filozofowie się spotkali - zaczął podrwiwać sobie Krzysztof. Spojrzal na nas obu i nagle zapytał:

- Co my właściwie w Polsce mamy wspólnego z Erą Nowojorską? Pal licho - odpowiedział sam sobie - jakoś trzeba się w tych latach orientować.- W Izraelu też chyba równolegle używacie naszego kalendarza? - zwrócił się do Izraelczyka.

- Cóż mamy robić. Inaczej nigdy i nigdzie byśmy się nie spotkali.

- I pamiętacie wszystko, co wydarzyło się od początku świata?

- Naturalnie.

"A guzik" - pomyślałem z satysfakcją, wyobrażając sobie chwilę, gdy będę mógł zdać relację z tej rozmowy Joke'owi. 

- Chyba muszę wracać - zreflektował się Izraelczyk. - Wołają mnie.

Przy wejściu do namiotu stał jakiś wyglądający na hindusa człowiek i machał do nas ręką. Lekarz oddalił się w tamtą stronę, ale energiczne gesty mężczyzny nie miały związku z sytuacją w namiocie. Najwyraźniej chodziło mu o nas. 

- Chyba chce, żebyś do niego podszedł - powiedział Krzysztof.

- Nie odjeżdżajcie beze mnie - krzyknąłem i popędziłem w stronę wejścia do szpitala.

 

Rozdział dziesiąty

 

Kiedy zbliżyłem się do namiotu człowiek w długim, zrobionym z dużych nasion czy pestek naszyjniku pokazał mi białego, który usłyszawszy, że próbuję dowiedzieć się co się stało natychmiast do mnie podszedł i spojrzawszy na mnie przenikliwie rzekł:

- Mówią, że niedaleko stąd jakiś mężczyzna imieniem Jessu spowodował niezłe zamieszanie wśród hindusów. Czy to jego szukasz?

"No tak, kłopoty. To było do przewidzenia" - przemknęło mi przez myśl.

- Gdzie on jest? - wykrzyknąłem nerwowo.

Hindus, który stał obok zamienił parę słów z białym po czym kazał mi iść za sobą. Nie upłynęło pół godziny, kiedy moim oczom ukazał się osobliwy widok. Najpierw ujrzałem tłum ludzi, zwróconych twarzami w jednym kierunku, co przypomniało mi kolejkę pacjentów przy szpitalu. Niektórzy leżeli na noszach, otoczeni przez krewnych, półprzytomni z pragnienia albo bólu. O ile jednak u czekających do szpitala przeważała rezygnacja i poddanie się losowi, w oczach tych ludzi było coś, co przykuwało uwagę. Ich oczy wzniesione były lekko w górę, błyszczały, prawie nie poruszali się, nie gestykulowali. Niektórzy ze stojących mamrotali coś pod nosem. Grupka ubranych w błękitne sari kobiet otaczających nosze, na których leżał ośmioletni może chłopiec śpiewnie zawodziła. Melodia wpadała w ucho, podobała mi się. Miała w sobie coś podniosłego, napełniającego energią. Przedzieraliśmy się przez ludzka masę, aż udało nam się dobrnąć do lekkiego wzniesienia - ze względu na wszechobecny tłum nie widać było, czy jest to naturalny pagórek, czy riuny jakiegoś domu. Tam, ku swojemy najwyższemu zdumieniu ujrzałem Jessu. Nie wiem, jakim cudem miejsce, na którym stał nie było wypełnione ludźmi. Trzymali się w pewnej odległości od niego, jakby ktoś wyznaczył granice niewidzialnym sznurem. Wokoło nie widać było ani jednego żołnierza, więc to zdyscyplinowanie ludzkiej masy było dla mnie czymś nie do pojęcia. Jessu miał spuszczone oczy. Najwyraźniej czynność, którą wykonywał wymagała skupienia. Cóż on robi? Może na wszelki wypadek nie powinieniem mu się pokazywać? Znajdowałem się na tyle blisko, że mogłem śledzić każdy jego gest. Z tłumu wyszedł mężczyzna trzymający za kark miotajacego się w konwulsjach młodzieńca. Mężczyzna wykrzykiwał coś do Jessu, starając się jedną ręką ujarzmić chłopca. Ten szarpał się, zdawał się nie kontrolować swoich ruchów. Zapierał się nogami, ślinił obficie, przekrwione białka oczu zdawały się wypełniać całą jego młodą, ale już pomarszczoną jak suszona gruszka twarz. Gdy chłopak znalazł się przed Jessu ten położył mu rękę na ramieniu i coś powiedział. Chłopiec zawył, jak silnik dławiącego się samochodu i zawisł bezwładnie na ręku swojego opiekuna. Potem wyprostował nogi w kolanach, otrząsnął się i wyprostował. Spojrzał na Jessu swymi ogromnymi oczyma, rozgladnął się wokół. Wydawał się być zdziwiony sytuacją. Zza jego pleców rozległy się niecierpliwe głosy. Opiekun mocno przygarnął chłopca do siebie i pokłonił się Jessu. Pochwyciłem pełne ulgi i wdzięcznosci "danyabad" , potem obaj wycofali się w tłum. Następni domagali się  swojej kolejki. Po chwili przed Jessu przyniesiono nosze z ciałem kobiety. Nie poruszała się. Wyglądało, że nie żyje. Kiedy jednak Jessu pochylił się nad nią nagle wstała wywołując tym pomruk zdumienia wśród zgromadzonych. Teraz dopiero widać było, że kobieta jest stara. Mężczyzna, który wyglądał na równie wiekowego wziął na plecy plecione łóżko, na którym ją przyniesiono i para zniknęła w ludzkim mrowiu.  Nie ruszałem się z miejsca, bałem się, że Jessu mnie rozpozna i spowoduje to zakłócenia w tym niezwykłym spektaklu. Trudno bowiem byłoby mi inaczej określić całą tę sytuację. Ludzie wciąż podchodzili do Jessu, on kładł każdemu rękę na ramieniu i po chwili dotknięta osoba otwierała oczy, bądź wstawała i odchodziła o własnych siłach. W pewnym momencie zbliżył się do Jessu dojrzały mężczyzna. Był ociemniały. Posuwał się naprzód prowadzony przez dziecko. Tłum zamarł w oczekiwaniu. Jessu lekko dotknął jego powiek. Meżczyzna stał nadal nieporuszony. Wciaż na coś czekał. Chwila oczekiwania przedłużała się w nieskończoność. Gdyby nagle  tłum doszedł do wniosku, że coś mu się w Jessu nie podoba, nie miałby on żadnych szans. Ta myśl spowodowała, że postanowiłem dać jednak Jessu do zrozumienia, że tu jestem. Może liczył na to, że pomogę mu się stąd wydostać? Choć, prawdę powiedziawszy nie wiedziałem, jak mógłbym to zrobić. Nagle zza moich pleców usłyszałem głos intonujący tą sam przejmującą pieśń, którą usłyszałem idąc tutaj. Coraz więcej głosów włączało się do chóru i wkrótce niezwykła, przeszywająca do szpiku kości melodia spotęgowała wrażenie uwięzienia wśród  tłumu. Jessu podniósł głowę i nasze oczy spotkały się. Uśmiechnął się do mnie lekko. Czyżby traktował to wszystko jak świetną zabawę? Głuptas. Nie wie, co mu może grozić. Prawdę powiedziawszy, ja też nie wiedziałem. Przerażał mnie jedynie falujacy, histerycznie zawodzący tłum. Przedarłem się do Jessu i zobaczyłem, że za nim jest coś w rodzaju małej kapliczki z  indyjskim bóstwem w środku, my zaś znajdowaliśmy się na naturalnym wzgórzu. Nie zdażyłem zamienić słowa z Jessu kiedy zaniepokoiło mnie dziwne poruszenie i krzyki dobiegające zza bariery utworzonej z ludzi i śpiewu. Tłum zadrżal nerwowo. W przewidywaniu niebezpieczeństwa popchnąłem Jessu w stonę kapliczki. Wcisnęliśmy się tam z trudem a kiedy już obaj siedzieliśmy w środku mając pod brodą głowę bóstwa i nogi unurzane w czerwonym proszku, odważyłem się odezwać:

- Gdzie cię nosi? Zaangażowałem międzynarodowe siły ratownicze, żeby cię szukać. Straciłem kupę czasu. Nawet nie wiem, czy teraz znajdziemy nasz samochód.

- Oni są niesamowici. Potraktowali mnie jak swojego guru. Przyszli, żebym ich uzdrawiał.

- A ty co? Wciskałeś tym biednym ludziom ciemnotę?

- Ciemnotę? Wydaje mi się, że chłopak, który się tak rzucał oprzytomniał kiedy na niego spojrzałem. A ta stara kobieta? Wstała, jakby wróciły jej młode lata. To nadzwyczajne, nadzwyczajne - pokręcił głową.

"To faktycznie nadzwyczajne"- przyznałem mu w myślach, nie byłem jednak skłonny pochopnie podejrzewać cudu pamiętając o „cudownej” przemianie wody w alkohol w pałacu w Morvi.

Nasze schronienie w kapliczce nie było, co prawda zbyt wygodne, ale zapewniało doskonały widok na okolicę. Co chwilę pytałem Jessu, co się dzieje a ten, ponieważ siedział bliżej otworu wyjściowego relacjonował mi przebieg wypadków. 

- Co widzisz?

- Uciekają - odparł zdziwiony Jessu. - Czego się tak wystraszyli ? Ci wszyscy ludzie na noszach... Niektórzy wstają i biorą nogi za pas. Z daleka widzę... Tak, to chyba jacyś mundurowi. Ojej, teraz to już naprawdę zaczyna się piekło.

- Widzą nas?

- Nie. Zasłania nas posąg bóstwa. Jeśli tylko nie zaczną palić kadzideł, przeżyjemy.

Siedząc za Jessu mogłem tylko wsłuchiwać się w ten cały zamęt. Miałem nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy w tym momencie kadzić bóstwu.

- Musimy poczekać, aż tłum się rozproszy. Nie wiem, co by się stało, gdyby mundurowi nas tu zobaczyli. Wieści o tym, że siejesz zamieszanie rozeszły się po okolicy. Teraz pewnie będą cię szukać - zauważyłem.

- Niech szukają. Nie boję się.

- Liczysz na maharadżę? A jeśli nie spodobają mu się twoje wyczyny i nie zechce cię bronić?

- Ależ z ciebie tchórz. W końcu nic takiego nie zrobiłem. O!?

- Co się stało?

- Nic, zdaje się, że ci wszyscy ludzie zostali przepędzeni, żeby mogły przejechać ciężarówki.

Po chwili obaj poczuliśmy drżenie ziemi i usłyszeli ryk silników. Wkrótce dobiegł nas smród spalin, o wiele przykrzejszy od zapachu kadzideł. Kiedy ciężarówki przejechały nastąpiła chwila całkowitej ciszy. Poczułem złość i irytację. Niewygodna pozycja w kapliczce poczęła mi doskwierać. Uznałem jednak, że bezpieczniej będzie odczekać w ukryciu jeszcze jakiś czas po przejeździe ciężarówek. Już miałem zażądać od Jessu, żeby opowiedział mi jak doszło do całej tej awantury - w końcu, chociaż o tym nie wiedział, byłem jego szefem w czasie tej wyprawy - kiedy usłyszałem uderzenia kija i krzyk w pobliżu naszego schronienia. 

- Nie mogę na to patrzeć! - warknął Jessu i zanim zdołałem go powstrzymać wyskoczył z kapliczki. Ujrzałem dwóch szamoczących się mężczyzn w mundurach. Jeden z nich miał w ręku kij. Na widok Jessu przestali skakać sobie do oczu. Starszy zbliżył się do Jessu.

- Dokumenty!

- Nie mam przy sobie - odparł spokojnie Jessu.

- W takim razie jedziemy na komisariat!

Zobaczyłem, że w dali stoi zielony jeep.

- Ja też! - krzyknąłem wychodząc z kapliczki.

Obaj Indusi ujrzawszy mnie otworzyli szeroko oczy, jakby zobaczyli stąpające po ziemi bóstwo.

- Paszport! - starszy z żołnierzy starał się zachować zimną krew.

- Mam paszport, nie ma problemu. A to - wskazałem na Jessu - mój kolega. Dokumenty zostawił w samochodzie.

- A samochód, gdzie?

- Został gdzieś. Nie potrafię powiedzieć, wszędzie tak dużo ludzi - odparłem pojednawczo i uśmiechnąłem się najsympatyczniej jak tylko potrafiłem.

- W porządku. Jesteście wolni.

- Nie, nie! - zawołałem za nimi, bo obaj już zabierali się do odejścia. - Czy nie moglibyście nas podrzucić w kierunku szpitala polskiego?

- Wsiadajcie.

Kiedy zatrzasnęły się drzwiczki jeepa poczułem ogarniające mnie ogromne zmęczenie i senność. Zasnąłem mocno, nie zważając w jakim kierunku i do jakiego celu zawiezie nas ta przypadkowo "złapana" okazja.     

 

 

 

czwartek, 30 stycznia 2014

Moje tokijskie mieszkanie


Siedzę na macie tatami w pokoju urządzonym w tradycyjnym japońskim stylu i piszę na komputerze opierając się o materac wysokości 30 cm, który jest za moimi plecami. Materac to element "umeblowania" w stylu europejskim. Dla Japończyka wystarczyłaby gąbka grubości około 5 cm, na której ułożyłby pościel. Przed sobą mam przesuwane prowadzące na balkon drzwi zrobione z drewnianej ramy podklejonej papierem przypominającym pergamin. Kiedy się odsunie jedno ich skrzydło  można zobaczyć przez grubą szybę ścianę wspaniałej zieleni. Za drugim ich skrzydłem kryje się siatka, która zabezpiecza przed owadami. W pokoju  nie ma okien. Prócz tego jest w nim stojąca na podłodze lampa i niski stolik. Naprzeciwko drzwi balkonowych jest duża wnęka-szafa o przesuwanych drzwiach z szeroką półką w połowie wysokości. To schowek na posciel. Maty na podłodze przyjemnie pachną słomą, są czyste. Do tego pokoju  wchodzi się na bosaka! Na ścianie na wysokości około 1,5 metra jest płaska gruba listwa, zapewne do wieszania odzieży. Pokój sprawia ascetyczne wrażenie. Najlepiej chyba nadaje się na sypialnię i ćwiczenia jogi (albo zen), ale inne pokoje też nie są zbyt funkcjonalne. Na przykład garderoba. Jej wyposażenie stanowi biegnąca wzdłuz sciany szafa w ścianie: półki z góry na dół a tuż przed nimi, na całej długości półek - drązek do wieszania odzieży. Ubrania nie można powiesic w poprzek, bo odległosc od półek do drzwi szafy jest za mała. Trzeba więc zasłonić umieszczonymi na wieszakach rzeczami półki. Prostopadle do tej szafy biegnie inna - nie wiadomo czemu służy, bo nie ma w niej wcale półek - po prostu oddzielona drzwiami pusta przestrzeń.  Można się tam schować i udawać że nikogo nie ma w domu. Sypialnia jest mała, mieszczą się tam tylko dwa łózka i deska do prasowania. Kuchnia to pomieszczenie bez okien o dwóch wejściach z korytarza, z którego wchodzi się też do ubikacji (ogromny sedes z elektronicznym panelem sterowania - z opcją mycia i suszenia!) oraz do łazienki posiadającej przedsionek z lustrem i umywalką oraz osobnym pomieszczeniem przeznaczonym na wannę i brodzik (właściwie cała ta część łazienki jest brodzikiem, bo prysznic jest bezpośrednio nad podłogą).

Mieszkanie nie ma okien tylko drzwi balkonowe w każdym z pokojów. Wszędzie są świetlówki, toteż zapalanie światła trwa dłużej, niż by się chciało.  Trzypalnikowa kuchenka gazowa, zmywarka, plastikowe blaty to wyposażenie kuchni. Nie ma tam miejsca na stół, bo jest zbyt wąska. Pralka automatyczna jest wbudowana w ścianę na korytarzu. Miejscowe pralki piorą w zimnej wodzie (oszczędność!). Trzeba koniecznie używać japońskich proszków, bo te tańsze - amerykańskie nie dopierają w stopniu zadowalającym. Lodówka nie odbiega od normy, przynajmniej na pozór. Chodząc po mieszkaniu trzeba uważac by nie potknąć się z powodu występujacej róznicy poziomow - z przestrzeni położonej niżej stanowiącej przedpokój wchodzi się na wyżej położony korytarz. Z korytarza wchodzimy pięć centymetrow w górę do pokoju z tatami. W mieszkaniu aż roi się od elektronicznych przycisków. Głowny panel sterowania znajduje sie z salonie. Kiedyś gdy nacisnęłam po kolei wszystkie przyciski usłyszałam dziwny szum z łazienki. Okazało się, że w wannie leje się woda. Odkryłam w ten sposób opcję: "przygotuj  kąpiel nie ruszając sie z salonu". Inne przyciski to klimatyzatory i lampy oświetleniowe. Obok panelu jest domofon z ekranem, na którym widać kto dzwoni do drzwi. Gdy pierwszej nocy kładłam się spać, zgadało się o trzęsieniach ziemi. Chciałam wiedzieć, co należy zrobic w takiej sytuacji. "Chodź tutaj, to ci pokażę" - powiedział mąż, więc wstałam i podeszłam do szafy. Na półce były dwa kaski, niżej plecak. "Trzeba szybko wdziać kask, chwycić plecak i uciekac pod stół" - powiedział. Przy słabszych trzęsieniach nie należy uciekać z budynku. Pierwsze wstrząsy nie są groźne, dopiero w drugim etapie zaczynają spadać lampy z sufitu i przedmioty z półek. Grozi to zranieniem. Lepiej więc, żeby w swym japońskim domu nie ustawiać wysoko na pólkach kieliszków, porcelany ani cięższych przedmiotów. 

         W garażu jest komora na śmieci. Należy je sortować. Butelki z tłustych płynow umyć dokładnie. Kartony po sokach i mleku również, a następnie rozłożyc na plasko. Nie umyte nie nadają się do reutylizacji. Osobno układa sie rzeczy mozliwe do spalenia, osobno niepalne. Kartony i papier trzeba związywać sznurkiem. Za wywożenie posortowanych śmieci płaci miasto. Meble, stary sprzęt elektroniczny itp. zbierają specjalne służby, jeśli wezwie się je telefonicznie. Za to już trzeba zapłacić osobno.    

         Wrażenie z Tokio, w którym to mieszkanie się znajduje:  miasto w szarych kolorach, z mnóstwem wieżowców, estakad, trochę jak Nowy Jork. Nie wydaje się brzydkie, zadziwiająco harmonizuje z szarością nieba i oceanu. Jeśli gdzieś widać zieleń - porasta powierzchnię ziemi gęsto, jak kożuch. Czasami wzbijają sie w powietrze wysokie drzewa.  

Jakich to chmur szarych kołyska
jakich to drutów żelbetowych pręgi
 
jakiż to grzbiet tygrysi
 
tokiot wielki
 

Jessu, Andrzej, Magda: Rozdział VII - w świątyni sikhów i Rozdział VIII - dziennik Andrzeja



Rozdział siódmy

 

 

- To wygląda jak wyrzeźbione z tofu! - krzyknęła z zachwytem Magda pokazując na kopuły osadzone na wspinającej się ku niebu, ażurowej konstrukcji, jaśniejącej na tle błękitu.

 - To właśnie gurudwara - uśmiechnął się Randi.

Musiałem przyznać, że świątynia robiła wrażenie. Przed nią kłębił się kolorowy tłum zaproszonych na ceremonię gości. Z ulgą wyskoczyliśmy z wychłodzonego jak lodówka samochodu.

- Oto ojciec pana młodego, pan Singh - Randi przedstawił nam starca w różowym turbanie z malowniczą brodą.

- Gdzie jest syn maharadży? - zapytał Jessu.

- Przyjedzie, na pewno. Włóżcie coś na głowę i chodźmy do świątyni. Uroczystość zacznie się wkrótce.

Zawinąłem sobie na głowie chustkę, która nie chciała ułożyć się w zgrabny turban i w której czułem się jak kiepsko ucharakteryzowany na kobietę transwestyta.  Poprowadzono nas przez całą długość gurudwary i wskazano miejsca na kolorowych, rozścielonych na podłodze tkaninach. Nie było krzeseł i, mimo że uroczystość jeszcze się nie zaczęła, od siedzenia na ziemi ze skrzyżowanymi nogami rozbolały mnie kolana i łydki. Magdę zaproszono na stronę gdzie gromadziły się kobiety. My z Jessu znaleźliśmy się tuż przed czymś, co z braku lepszego słowa, nazwałbym "ołtarzem". Było to niewątpliwie miejsce zarezerwowane dla najważniejszych gości i bliskiej rodziny młodych.  Usypiająca, monotonna muzyka wykonywana przez kilku ubranych w turbany mężczyzn wkrótce zaczęła mnie drażnić.

Ceremonie ciągnęły się w nieskończoność. Co jakiś czas młodzi wstawali i obchodzili "ołtarz", trzymając w ręku końce kolorowego szala.  Powtarzało się to wiele razy, przeplatane nużącym śpiewem. Na koniec na młodą parę posypały się kwiaty. Kiedy wreszcie ślub się zakończył, każdy z nas otrzymał po kawałku  słodkiej, lepkiej substancji. Powąchałem to podejrzliwie, ale nie odważyłem się wziać do ust. Jessu spojrzał na mnie i usmiechnął się:

- Zjedz, to prasad, nie rób przykrości gospodarzom.

- Jeśli żarłbym wszystko, tak jak ty, nie wychodziłbym z toalety.

Jessu nic nie odpowiedział tylko najspokojniej zjadł swój przydział prasadu.

Goście wsiadali do samochodów. Na pokrytym ubitą ziemią, rozległym placu, który niedawno był jednym wielkim parkingiem, pozostały jedynie nieliczne auta. W końcu nadszedł Randi i ruszyliśmy.     

Znowu lodowate powietrze w samochodzie; dobrodziejstwo klimatyzacji, które, jak każe dobro dozowane w sposób  niezgodny z wolą beneficjenta, wydało mi się piekłem. Odetchnąłem z ulgą gdy kierowca otworzył wreszcie drzwiczki auta wypuszczając nas na nieco przykurzoną trawę  ogrodów.

Pałac i przylegające do niego ogrody położone były na niewielkim wzniesieniu. Rozległą trawiastą przestrzeń zdobiły kolorowe turbany niczym kwiaty. Sikhowie, ubrani z europejska w garnitury i białe koszule, nie mogli zrezygnować z tak ważnej części stroju, jaką był turban, toteż widok był wspaniały. Różowe, białe, błękitne, złociste punkty przemieszczały się z miejsca na miejsce.  Gdzieniegdzie dostrzec można było postacie kobiet w barwnych szalach na głowach. Stoły, na których ustawiono podgrzewacze z jedzeniem ocienione były kolorowymi zadaszeniami. Pomyślałem z nadzieją, że pewnie pod wieczór zrobi się chłodniej, bo weselna uczta w ciężkim od upału powietrzu nie byłaby niczym przyjemnym.

Magda zaczęła marudzić, że chce jej się pić. Postanowiłem rozglądnąć się za napojami. Przy jednym ze stołów było tłoczno a ponieważ jeszcze nie serwowano posiłku domyśliłem się, że dają tam coś do picia. Poszliśmy

tam wszyscy w trójkę, gdyż nawet Jessu zaczął skarżyć się na pragnienie. Piwa oczywiście nie było, tak jak ostrzegał nas Randi. Zadowoliliśmy się coca colą. Ponieważ bałem się poprosić o lód zrobiony z miejscowej wody, musiałem pogodzić się z tym, że ma smak słodkiej, grzanej  zupy. Sączyliśmy ciepłą colę, kiedy nagle umilkły rozmowy i wszyscy goście skierowali uwagę na bramę, jaka znajdowała się po lewej stronie, w murze przylegającym do ściany pałacu.

- Idą - szepnęła stojąca obok nas niska kobieta w dziwnie udrapowanym, ciemnoszafirowym stroju. Przyglądnąłem jej się uważnie, chcąc się zorientować w co właściwie była ubrana.

- O, jest i syn maharadży - zauważył stojący tuż przy niej mężczyzna. Nie był chyba sikhiem, bo nie nosił turbanu na głowie.     

W bramie ukazała się młoda para. Przodem szedł wysoki młodzieniec prowadzony przez starszą kobietę. Sam pewnie miałby trudności z posuwaniem się naprzód, bo cała jego twarz zasłonięta była czymś, co na pierwszy rzut oka wydawało się woalką. Potem, kiedy przyjrzeliśmy się mu z bliska zauważyliśmy, że zasłona zrobiona była z nanizanych na nitki dużych pereł. Nieco przed młodzieńcem szedł człowiek niewyróżniający się specjalnie wyglądem, ubrany w garnitur, bez turbanu. Domyśliłem się, że musi to być syn maharadży, właściciel pałacu. Za nimi ukazała się panna młoda ubrana w kremowego koloru szaty. Aż lśniła od biżuterii. Obok niej szedł starszy pan w turbanie, ten sam, którego poznaliśmy przy świątyni. Ni stąd, ni zowąd odezwały się dźwięki orkiestry. Nie zauważyłem, że tam, gdzie kończył się rząd stołów z podgrzewaczami siedzieli muzycy! Grali melodię podobną do weselnego marsza, którego pamiętałem z czasów, kiedy jako młody chłopiec uczestniczyłem w ślubie mojego przyjaciela.  Młodzi skierowali się na środek trawnika. Teraz do ojca pana młodego podszedł inny, równie sędziwy sikh. Każdy z nich trzymał w ręku naszyjnik zrobiony z pomarańczowych, drobnych kwiatów. Włożyli sobie te naszyjniki na wzajem na szyję i uścisnęli się. Z prawej i z lewej strony zaczęli podchodzić do siebie mężczyźni w turbanach z podobnymi naszyjnikami. Wkładali je sobie na szyje, składając życzenia. Państwo młodzi cały czas stali nieruchomo i patrzyli. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Dopiero, gdy składanie życzeń zakończyło się, starsza kobieta, ta która prowadziła pana młodego, odsunęła mu z twarzy zasłonę z pereł. Pozowaniu do fotografii nie było końca. Magda również chciała zrobić sobie zdjęcie z młodą parą.  

- Skąd państwo są? - zapytał mnie ten, który rozpoznał syna maharadży wchodzącego przez bramę.

- Z Nowego Jorku, a państwo? - spytałem.

- Przyjechaliśmy z Jodhpuru. Jestem Murthy, - przedstawił się - a to moja żona.

- Czy państwo są krewnymi młodych?

- Nie, znamy się i przyjaźnimy z ich rodziną od dawna. Wybrali wspaniałe miejsce na ślub, nieprawdaż?

- Czy młodzi mieszkają w Gudżaracie?

- Skądże. Młodzi, ich rodzice i goście, prawie wszyscy przyjechali z Nowego Jorku.

- Tak jak my? Niemożliwe! I opłacało im się przyjeżdżać taki kawał, tylko na ślub?

- Tak postanowili rodzice pana młodego.To bardzo bogata i pobożna rodzina. Nie jedzą mięsa, co nie jest takie częste wśród sikhów, nie piją alkoholu. Zależało im, żeby ślub odbył się w pobliżu miejsca, gdzie nauczał guru Nanak.

- To jakiś ich guru?

- Tak, twórca religii sikhijskiej.

Znów zdradziłem się ze swą ignorancją! Ostatecznie, Joke mógł mi zrobić jakieś szkolenie ze spraw indyjskich - pomyślałem, rozgrzeszając się z niewiedzy.

- Poznajcie państwo syna maharadży Jamsahibba, pana Sanjukenseba - zwrócił się do mnie Singh. Obok niego stał Jessu, który rozmawiał z Sanjukensebem z taką swobodą, jakby kumplowali się od lat.

- A to jest pan Sharma, który doskonale orientuje się w miejscowych warunkach. Może udzielic wam wszelkiej pomocy i wskazówek co do dalszej podróży. Bo, jak mi wspomniał pański przyjaciel - rzekł Singh spojrzawszy na mnie   - będziecie chcieli poznać również inne zakątki stanu.

- Ustaliłem już z panem Sharmą, że pojedziemy do Lakhpath, - wtrącił Jessu - miejsca gdzie przebywał guru Nanak.

To, że Jessu interesował się guru Nanakiem było jak najbardziej zgodne z naszym celem podróży, toteż mogłem się tylko zgodzić z jego pomysłem.

Rozmawialiśmy już dobrą chwilę z naszymi nowymi znajomymi, kiedy zauważyłem, że wśród nas brakuje Magdy. Muszę przyznać, że nieco ją zaniedbałem skupiając się na ślubnych uroczystościach, toteż postanowiłem to nadrobić. Przeprosiłem panów i udałem się na jej poszukiwania.

Przeciskałem się wsród rozmawiających i popijających soki i  colę gości, wdychając egzotyczne zapachy,  muskając lekkie, mieniące się wszystkimi kolorami tęczy woale kobiet. Błądząc wśród tego zatrzęsienia zapachów i kolorów długo nie mogłem znaleźć Magdy. Wypatrzyłem ją wreszcie stojącą w grupie z europejska wyglądających meżczyzn, którzy trzymali się razem tworząc jednolitą, mało kolorową grupę. Magda zdawała się świetnie bawić. Rozmawiała i śmiała się głośno. Szal, którym okrywała ramiona w samochodzie i świątyni widocznie wydał jej się zbędny, gdyż  była w skąpej bluzeczce na ramiączkach. Zbliżyłem się do nieznajomych. Z trudem utorowałem sobie wśród nich drogę. W końcu mnie zobaczyła. Rozmowa umilkła. Nie na długo jednak, gdyż jeden z mężczyzn powitał mnie hałaśliwym "dzień dobry", wymówionym z francuskim akcentem. Domyśliłem się, że to goście z namiotów.

-  Zabawiamy pańską narzeczoną, bo chyba słabo jej pan pilnuje. Witamy. Jestem Luis.

- Ta orkiestra chyba całkiem opadła z sił. Grają coraz wolniej - dodał drugi, młody człowiek w kowbojskim kapeluszu.

- No i pić się chce, jak cholera. Jeśli oni do tych ostrych potraw podadzą znowu coca colę, to ja chyba dostanę mdłości - zaśmiał się Luis.

- Jasne. Co ty byś chciał? Francuskie wino, rocznik 95?  - zapytał ten w kapeluszu. - Filip - przedstawił mi się, wyciągając rękę.

- Marzę o zimnym piwie - przyznałem się.

- To o nim zapomnij. Mając takie zachcianki, mogłeś jechać do Saint Tropez - zauważył rzeczowo Luis.

- Chłopaki? A jeśli cuda się zdarzają?  Nagle - tryg, mig!, czary-mary!, patrzymy, a tu wspaniałe wino, na przykład Bordeax, rocznik 76, znajdzie się w naszych szklankach po coli? 

- Nie majacz, Filip, bo każę ci połknąć twój kapelusz - zażartował Luis.

- A czego napiłaby się pańska narzeczona? - zwrócił się do mnie Filip.

- Ja? Najchętniej różowego martini! - rozmarzyła się Magda. - Na weselu mógłby chociaż szampan być - przełknęła ślinę. - A w ogóle, to chciałabym sobie zrobić z wami wszystkimi zdjęcie! Andrzeju, ty ostatnio nosiłeś nasz aparat. Masz go?

- Nie.

- No to gdzie jest?

- Przyznam, że straciłem z nim kontakt po tym, jak fotografowałaś się z młodą parą. Wiem! Przecież Jessu robił nam zdjęcia a potem poszedł by porozmawiać z synem maharadży. Powinien mieć aparat. 

- To idź poszukać Jessu.

Rad nierad poszedłem spełnić polecenie. Zapadała ciemność. Służba zapaliła latarnie i w jednej chwili resztki dziennego światła wyparte zostały przez migotliwe światło gazowych lamp. Przeszedłem do końca ogrodu, by wyjrzeć poza bramę. Po drugiej stronie panowały wprost egipskie, by nie rzec indyjskie ciemności. Zawróciłem ku bawiącym się i usłyszałem, że ktoś zaprasza obecnych do stołów z podgrzewaczami. Kolacja - ucieszyłem się. Goście zaczęli ustawiać się w ogonku. Na początku kolejki stał Jessu, zaproszony tam widocznie przez Sanjukenseba.

- Chodź, Andrzej, pewnie zechcesz coś zjeść.

-  Nie, Magda wysłała mnie po aparat. Podobno go masz.

- Nie zamierzacie chyba fotografować każdego, kto jest na tym przyjęciu – zauważył Jessu.

- Magda chce sobie zrobić zdjęcie z gośćmi z namiotów.

- Stań koło mnie i weź  coś do jedzenia. Zobacz, jaka tam za nami kolejka.

Nie musiał mnie długo przekonywać. Przez cały ogród ciągnął się rząd gości. Chyba na godzinę stania - oceniłem i zdałem się na radę Jessu. Gdy kelner podawał mi talerz, ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciwszy się zobaczyłem Magdę w towarzystwie nowo poznanych znajomych. Oni też zapragnęli ominąć kolejkę.

- Możemy się przyłączyć? - poznałem po głosie Luisa. - A, to pański kolega? Jak ma na imię?

- Jessu - powiedziałem.

- Ach tak, Jessu. W tłumaczeniu znaczyłoby to "Jezus", czyż nie? - zaśmiał się Luis.

- Tak właśnie - powiedziałem i nagle dreszcz przeszedł mi po plecach. Może udałoby się...? Co powiedziałby na to Joke? Czyż nie zależy mu na wykreowaniu Jessu na największego guru na świecie? Przed oczyma stanęły mi  sceny z  kliniki profesora Maksa. Relikwiarz z kawałkiem zabrudzonego krwią gałganka. Wątpliwości, jakie ogranęły mnie na ułamek sekundy. Daleko zabrnąłem - pomyślałem nagle. Może trzeba postawić wszystko na jedną kartę? Dźwięki, kolory, potrawy, które nakładałem na talerz przestały mnie naraz obchodzić. Skupiłem się na jednej myśli. Powinno się udać. Z jego pomocą - przekonywałem sam siebie. Teraz mam okazję dowiedzieć się, kim naprawdę jest Jessu. Ten, z którym podróżuję.

- Możemy sobie mówić na ty? - Filip wyrwał mnie z zamyślenia.

- Co? Chyba tak - odparłem niezbyt przytomnie.

- Wyglądasz, jakbyś wypił butelkę kwaśnego wina - zauważył Filip ściszając głos. Nie martw się, twoja narzeczona jest O.K. Tak się u was mówi, no nie? Czemu patrzysz na mnie jak błędny? Bierz! Patrz, ile tu pyszności. Radzę ci dobrze napełnić talerz.  Może być trudno dopchać się po repetę. 

Napełniliśmy nasze talerze do granic mozliwości i całą grupą udali się na miejsce, gdzie poprzednio rozmawialiśmy.

- Tam będzie nam wygodniej - zapewniał Filip. - Nie ma tłoku, no i można sobie oprzeć talerz na murku. - Ej, Jezusie, czemu wziąłeś tak mało jedzenia?

- On nie jada dużo, - zacząłem bronić Jessu. W tym momencie mój wzrok padł na niewysoką kobietę w szalu na głowie. Jej olśniewająco biała cera i kędzierzawe, rozpuszczone włosy do złudzenia przypominały Miriam. Jessu musiał dostrzec moje osłupienie. Spojrzał w tym samym, co ja kierunku i pokręcił przecząco głową.

- Jessu - zacząłem ostrożnie czując, jak pot spływa mi po plecach - czy nie chciałbyś...

Nie skończyłem, gdyż Filip wcisnął głowę pomiędzy nas i triumfalnie wręczył nam dwa plastikowe kubki z piciem. Przytrzymując talerz jedną ręką i kładąc na nim widelec skosztowałem napoju. W tym momencie to samo zrobił Jessu. Nasze oczy spotkały się.

 

- A co, nie mówiłem, - znów między nas wcisnął się Filip - na weselu nie mogło zabraknąć wina. Tylko te kubki - podniósł do góry plastik - są nieco nieodpowiednie. Ale trudno!

Pociągnąłem głębszy łyk i dotarło do mnie, że wino, którego skosztowałem  jest w bardzo dobrym gatunku. Wydało mi się dość mocne, nadzwyczaj aromatyczne i aksamitne w smaku. Mógłbym przysiąc, że po raz pierwszy piję coś takiego.  Chciałem zapytać: "To twoja robota, Jessu?", ale zauważyłem, że zbliża się ku nam pan Sharma z obojgiem młodych. Panna młoda zmieniła strój. Po raz pierwszy mogłem jej się przyjrzeć z bliska. Spostrzegłem, że jej ręce pokryte są ciemnobrązowymi plamami. Z daleka wyglądało to, jak oparzenia. Jessu położył plastikowy kubek na murku i postąpił ku nim.

- Chcą cię poznać - zwrócił się Sharma do Jessu.

- Jestem szczęśliwy, że mogę być na waszym weselu. Poznałem tu mnóstwo wspaniałych ludzi. Może kiedyś odwiedzilibyście mnie w Nowym Jorku.

- Z przyjemnością - zapewnił pan młody. - Wybaczcie, musimy was opuścić, by powitać krewnych, którzy dopiero teraz przyjechali.

Kątem oka zauważyłem, że Filip rozdaje plastikowe kubki swoim kolegom. Żaden z nich nie okazywał zdziwienia, toteż nie mogłem mieć pewności, że w ich kubkach też było wino. Jednak po niedługim czasie nasza grupa zaczęła zwracać uwagę innych gości swoim hałaśliwym zachowaniem. Jessu próbował ich uciszyć, ale nic to nie pomagało.

- Hej, Jezusie - pokrzykiwał Filip, chwiejąc się na nogach i mieszając słowa francuskie z angielskimi - turbaniaści skręciliby się ze złości, gdyby wiedzieli, jaki im wywinąłeś numer! Wino na ich weselu! Oburzające! Oburzające!

Luis ściągnął mu z głowy kapelusz.

- Połknij to! No, połknij i  przestań wreszcie drzeć pysk!

Widziałem, że Jessu niepokoi się coraz bardziej. Przestępował z nogi na nogę, nie wiedząc jak zareagować. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że jeśli zachowanie naszych nowych znajomych zwróci uwagę Indusów, cała sprawa może zakończyc się dla nas bardzo źle. Przeklinałem swoją naiwność i brak rozsądku, nie było jednak czasu na jałowe roztrząsania. Skinąłem na Jessu. W mig pojął o co mi chodzi i wziąwszy pod ramię Magdę, która nie miała zamiaru opuszczać podchmielonej kompanii, ruszył ku kręcącemu się wśród zaproszonych Singhowi - ojcu pana młodego.

Ten zmartwił się widząc, że chcemy wyjść, ale wyjaśniliśmy, że od wczesnego rana byliśmy w podróży i jesteśmy bardzo zmęczeni. Była to zresztą najszczersza prawda i Randi poparł nasze usprawiedliwienia. Przyspieszaliśmy kroku obawiając się, by Filipowi nie przyszło do głowy nas dogonić. Na szczęście, udało nam się bez przeszkód przemknąć do samochodu. Dopiero kiedy znaleźliśmy się na drodze prowadzącej ku naszemu targanemu wiatrem namiotowi, obaj z Jessu odetchnęliśmy z ulgą.

 

Rozdział ósmy

 

         Dziennik Andrzeja, c.d.:

„Noc miałem niespokojną. Wiatr nie ustawał i chociaż do moich uszu nie docierał, dzięki zatyczkom, żaden dźwięk, czułem przez skórę każdy powiew, każde szarpnięcie namiotowego płótna. Do tego dołączył się jeszcze innego rodzaju niepokój. Najkrótsza droga do Lakhpat prowadziła przez te obszary stanu, które najbardziej ucierpiały z powodu trzęsienia ziemi. Co prawda pan Sharma zapewniał nas, że pojedziemy okrężną drogą, wzdłuż morza, z dala od większych miast i że tereny te nie dotknięte zostały kataklizmem, ale nie czułem się przez to spokojniejszy. Wyobrażałem sobie, że ziemia może znów zadrżeć odcinając nam drogę. Ponadto, do moich obaw dotyczących wrogich sił natury dołączyły się wyrzuty sumienia z powodu kiepsko wypełnianego obowiązku. Jessu powinien spotykać się z miejscowymi guru, podpatrywać ich sztuczki, sposób ubierania się, gesty. Tymczasem on zaczął od wczytywania się w świętą księgę hindusów, po której nie wiadomo czego można się było spodziewać. Nie mogłem mu jej przecież odebrać, ani donieść o tym Joke'owi. Musiałem okazać się samodzielny i kreatywny. Przed przyjazdem tutaj wyobrażałem sobie, że odwiedzimy kilku barwnych guru, takich jak Herod w Central Parku i na tym się skończy. Indie stanowczo mnie przerosły. Nie było wyjścia. Pozostawało jechać przed siebie. 

 

Monotonna podróż przez Kachchh miała swój urok. Początkowo jechaliśmy wzdłuż bezludnych, rozległych plaż, do których schodziły łagodne pagórki. Później coraz częściej napotykaliśmy bezkresne, białe równiny. Połyskiwały w słońcu, jak świeży śnieg. Większość tych terenów zajmowała słona pustynia. Po południu dotarliśmy w końcu do Lakhpat.

Miejsce to znajdowało się na półpustynnym, pokrytym skąpą roślinnością terenie. Wiał wszechobecny tutaj, silny wiatr. Do położonych nieco poniżej drogi zabudowań prowadziła piaszczysta wydma, bo trudno było nazwać to drogą. Zdawało się, że nie ma tu żywego ducha, ale kiedy podeszliśmy do białego, ozdobionego fryzem muru, ujrzeliśmy wąskie dwuskrzydłowe drewniane drzwi, zza których wynurzył się człowiek ubrany w biały strój z pomarańczową chustą zawiazaną na głowie. Na prawo od drzwi wisiało kilka chust w podobnym kolorze. Pokazał na nie, każąc nam je założyć.

- To miejsce, za życia guru Nanaka, czyli w szesnastym wieku, niewiele różniło się od tego, co widać teraz. Przynajmniej jeśli chodzi o krajobraz. Tego budynku nie było, chociaż mógł być inny, bardzo podobny. Guru Nanak zatrzymał się tu dwa razy: raz, kiedy wybierał się do Mekki, i drugi raz, kiedy z niej wrócił - mówił Randi patrząc na umieszczoną na murze tablicę pamiatkową.

- Do Mekki? - zainteresował się Jessu. - Czyżby był muzułmaninem?

- Nie. Ale czerpał z islamu i z hinduizmu. Wyznawcy obu tych religii otaczali go wielką czcią. Stworzył religię miłości, zwróconą ku jednemu Bogu.

Zobaczyłem, że człowiek w pomarańczowej chustce na głowie, ten sam, który wyszedł na nasze spotkanie, zbliżył się do Randiego i coś mu opowiada. Jessu przysłuchiwał się im, zaciekawiony.

- Co on mówi?

-  To pewna historia, jaka przydarzyła się guru Nanakowi w Mekkce. Zasnął zdrożony, ze stopami w kierunku świętej Kaaby. Zbudził go oburzony strażnik świątyni, mówiąc: jak możesz spać ze stopami zwróconymi w kierunku Domu Boga?

- Obróć więc moje stopy tak, żeby nie były zwrócone w stonę, w której jest Bóg.

Wtedy strażnik obrócił ciało guru Nanaka stopami w przeciwną stronę. W tym momencie zorientował się, że przecież Bóg jest wszędzie.

 

- Jak długo żył guru Nanak? - zapytał Jessu Randiego.

- Siedemdziesiąt lat. 

- Czy wiadomo, kim byli jego rodzice?

- Tak, jeśli chcesz, możesz przeczytać cały życiorys guru Nanaka, poznać jego nauki.

Słuchałem tego z niepokojem.

- Jessu, nie zamierzasz chyba studiować każdej napotkanej religii?

- Dlaczego nie? - spojrzał na mnie, jakby dopiero teraz zauważył moją obecność. - Nie miałbym nic przeciwko pozostaniu w Indiach na dłużej.

 

Nie zastanawiałem się, co szykuje Joke po naszym powrocie z Indii, ale domyślałem się, że realizacja scenariusza  Księgi wyklucza wydłużenie naszego tutaj pobytu ponad planowany czas.

- Suma, którą dysponujemy nie pozwala na dłuższy niż czterdziestodniowy pobyt w Indiach - powiedziałem.

- Andrzeju, nie będę ci stawiał żadnych przeszkód, jeśli zechcesz wrócić - odparł Jessu.

 

Nie usiłowałem dyskutować z Jessu. Tym bardziej, że według Randiego, pan Sharma miał się porozumieć z  maharadżą Jodhpuru w Radżastanie i ten oczekiwał już naszego przyjazdu. Aby dostać się do Radżastanu mielismy do wyboru znaną nam już drogę nad morzem, dużo dalszą, bo okrężną, i krótszą drogę północną. Zależało mi na czasie. Mimo poważnych obaw i obiekcji ustaliłem z Randim, że przejedziemy przez borykający się ze skutkami trzęsienia ziemi rejon Bhuj.