Rozdział siódmy
- To wygląda jak wyrzeźbione z tofu! - krzyknęła z zachwytem Magda
pokazując na kopuły osadzone na wspinającej się ku niebu, ażurowej konstrukcji,
jaśniejącej na tle błękitu.
- To właśnie gurudwara - uśmiechnął
się Randi.
Musiałem przyznać, że świątynia robiła wrażenie. Przed
nią kłębił się kolorowy tłum zaproszonych na ceremonię gości. Z ulgą
wyskoczyliśmy z wychłodzonego jak lodówka samochodu.
- Oto ojciec pana młodego, pan Singh - Randi przedstawił nam starca w
różowym turbanie z malowniczą brodą.
- Gdzie jest syn maharadży? - zapytał Jessu.
- Przyjedzie, na pewno. Włóżcie coś na głowę i chodźmy do świątyni. Uroczystość
zacznie się wkrótce.
Zawinąłem sobie na głowie chustkę, która nie chciała
ułożyć się w zgrabny turban i w której czułem się jak kiepsko ucharakteryzowany
na kobietę transwestyta. Poprowadzono
nas przez całą długość gurudwary i wskazano miejsca na kolorowych,
rozścielonych na podłodze tkaninach. Nie było krzeseł i, mimo że uroczystość
jeszcze się nie zaczęła, od siedzenia na ziemi ze skrzyżowanymi nogami
rozbolały mnie kolana i łydki. Magdę zaproszono na stronę gdzie gromadziły się
kobiety. My z Jessu znaleźliśmy się tuż przed czymś, co z braku lepszego słowa,
nazwałbym "ołtarzem". Było to niewątpliwie miejsce zarezerwowane dla
najważniejszych gości i bliskiej rodziny młodych. Usypiająca, monotonna muzyka wykonywana przez
kilku ubranych w turbany mężczyzn wkrótce zaczęła mnie drażnić.
Ceremonie ciągnęły się w nieskończoność. Co jakiś czas
młodzi wstawali i obchodzili "ołtarz", trzymając w ręku końce
kolorowego szala. Powtarzało się to wiele
razy, przeplatane nużącym śpiewem. Na koniec na młodą parę posypały się kwiaty.
Kiedy wreszcie ślub się zakończył, każdy z nas otrzymał po kawałku słodkiej, lepkiej substancji. Powąchałem to
podejrzliwie, ale nie odważyłem się wziać do ust. Jessu spojrzał na mnie i
usmiechnął się:
- Zjedz, to prasad, nie rób przykrości gospodarzom.
- Jeśli żarłbym wszystko, tak jak ty, nie wychodziłbym z toalety.
Jessu nic nie odpowiedział tylko najspokojniej zjadł swój
przydział prasadu.
Goście wsiadali do samochodów. Na pokrytym ubitą ziemią, rozległym placu,
który niedawno był jednym wielkim parkingiem, pozostały jedynie nieliczne auta.
W końcu nadszedł Randi i ruszyliśmy.
Znowu lodowate powietrze w samochodzie; dobrodziejstwo
klimatyzacji, które, jak każe dobro dozowane w sposób niezgodny z wolą beneficjenta, wydało mi się
piekłem. Odetchnąłem z ulgą gdy kierowca otworzył wreszcie drzwiczki auta
wypuszczając nas na nieco przykurzoną trawę ogrodów.
Pałac i przylegające do niego ogrody położone były na
niewielkim wzniesieniu. Rozległą trawiastą przestrzeń zdobiły kolorowe turbany
niczym kwiaty. Sikhowie, ubrani z europejska w garnitury i białe koszule, nie
mogli zrezygnować z tak ważnej części stroju, jaką był turban, toteż widok był
wspaniały. Różowe, białe, błękitne, złociste punkty przemieszczały się z
miejsca na miejsce. Gdzieniegdzie
dostrzec można było postacie kobiet w barwnych szalach na głowach. Stoły, na
których ustawiono podgrzewacze z jedzeniem ocienione były kolorowymi
zadaszeniami. Pomyślałem z nadzieją, że pewnie pod wieczór zrobi się chłodniej,
bo weselna uczta w ciężkim od upału powietrzu nie byłaby niczym przyjemnym.
Magda zaczęła marudzić, że chce jej się pić. Postanowiłem
rozglądnąć się za napojami. Przy jednym ze stołów było tłoczno a ponieważ
jeszcze nie serwowano posiłku domyśliłem się, że dają tam coś do picia.
Poszliśmy
tam wszyscy w trójkę, gdyż nawet Jessu zaczął skarżyć się na pragnienie.
Piwa oczywiście nie było, tak jak ostrzegał nas Randi. Zadowoliliśmy się coca
colą. Ponieważ bałem się poprosić o lód zrobiony z miejscowej wody, musiałem
pogodzić się z tym, że ma smak słodkiej, grzanej zupy. Sączyliśmy ciepłą colę, kiedy nagle
umilkły rozmowy i wszyscy goście skierowali uwagę na bramę, jaka znajdowała się
po lewej stronie, w murze przylegającym do ściany pałacu.
- Idą - szepnęła stojąca obok nas niska kobieta w dziwnie udrapowanym,
ciemnoszafirowym stroju. Przyglądnąłem jej się uważnie, chcąc się zorientować w
co właściwie była ubrana.
- O, jest i syn maharadży - zauważył stojący tuż przy niej mężczyzna. Nie
był chyba sikhiem, bo nie nosił turbanu na głowie.
W bramie ukazała się młoda para. Przodem szedł wysoki
młodzieniec prowadzony przez starszą kobietę. Sam pewnie miałby trudności z
posuwaniem się naprzód, bo cała jego twarz zasłonięta była czymś, co na
pierwszy rzut oka wydawało się woalką. Potem, kiedy przyjrzeliśmy się mu z
bliska zauważyliśmy, że zasłona zrobiona była z nanizanych na nitki dużych
pereł. Nieco przed młodzieńcem szedł człowiek niewyróżniający się specjalnie
wyglądem, ubrany w garnitur, bez turbanu. Domyśliłem się, że musi to być syn
maharadży, właściciel pałacu. Za nimi ukazała się panna młoda ubrana w
kremowego koloru szaty. Aż lśniła od biżuterii. Obok niej szedł starszy pan w
turbanie, ten sam, którego poznaliśmy przy świątyni. Ni stąd, ni zowąd odezwały
się dźwięki orkiestry. Nie zauważyłem, że tam, gdzie kończył się rząd stołów z
podgrzewaczami siedzieli muzycy! Grali melodię podobną do weselnego marsza,
którego pamiętałem z czasów, kiedy jako młody chłopiec uczestniczyłem w ślubie
mojego przyjaciela. Młodzi skierowali się
na środek trawnika. Teraz do ojca pana młodego podszedł inny, równie sędziwy
sikh. Każdy z nich trzymał w ręku naszyjnik zrobiony z pomarańczowych, drobnych
kwiatów. Włożyli sobie te naszyjniki na wzajem na szyję i uścisnęli się. Z
prawej i z lewej strony zaczęli podchodzić do siebie mężczyźni w turbanach z
podobnymi naszyjnikami. Wkładali je sobie na szyje, składając życzenia. Państwo
młodzi cały czas stali nieruchomo i patrzyli. Nikt nie zwracał na nich uwagi.
Dopiero, gdy składanie życzeń zakończyło się, starsza kobieta, ta która
prowadziła pana młodego, odsunęła mu z twarzy zasłonę z pereł. Pozowaniu do
fotografii nie było końca. Magda również chciała zrobić sobie zdjęcie z młodą
parą.
- Skąd państwo są? - zapytał mnie ten, który rozpoznał syna maharadży
wchodzącego przez bramę.
- Z Nowego Jorku, a państwo? - spytałem.
- Przyjechaliśmy z Jodhpuru. Jestem Murthy, - przedstawił się - a to moja
żona.
- Czy państwo są krewnymi młodych?
- Nie, znamy się i przyjaźnimy z ich rodziną od dawna. Wybrali wspaniałe
miejsce na ślub, nieprawdaż?
- Czy młodzi mieszkają w Gudżaracie?
- Skądże. Młodzi, ich rodzice i goście, prawie wszyscy przyjechali z Nowego
Jorku.
- Tak jak my? Niemożliwe! I opłacało im się przyjeżdżać taki kawał, tylko
na ślub?
- Tak postanowili rodzice pana młodego.To bardzo bogata i pobożna rodzina.
Nie jedzą mięsa, co nie jest takie częste wśród sikhów, nie piją alkoholu.
Zależało im, żeby ślub odbył się w pobliżu miejsca, gdzie nauczał guru Nanak.
- To jakiś ich guru?
- Tak, twórca religii sikhijskiej.
Znów zdradziłem się ze swą ignorancją! Ostatecznie, Joke
mógł mi zrobić jakieś szkolenie ze spraw indyjskich - pomyślałem, rozgrzeszając
się z niewiedzy.
- Poznajcie państwo syna maharadży Jamsahibba, pana Sanjukenseba - zwrócił
się do mnie Singh. Obok niego stał Jessu, który rozmawiał z Sanjukensebem z taką
swobodą, jakby kumplowali się od lat.
- A to jest pan Sharma, który doskonale orientuje się w miejscowych
warunkach. Może udzielic wam wszelkiej pomocy i wskazówek co do dalszej podróży.
Bo, jak mi wspomniał pański przyjaciel - rzekł Singh spojrzawszy na mnie - będziecie chcieli poznać również inne
zakątki stanu.
- Ustaliłem już z panem Sharmą, że pojedziemy do Lakhpath, - wtrącił Jessu
- miejsca gdzie przebywał guru Nanak.
To, że Jessu interesował się guru Nanakiem było jak
najbardziej zgodne z naszym celem podróży, toteż mogłem się tylko zgodzić z
jego pomysłem.
Rozmawialiśmy już dobrą chwilę z naszymi nowymi znajomymi, kiedy
zauważyłem, że wśród nas brakuje Magdy. Muszę przyznać, że nieco ją zaniedbałem
skupiając się na ślubnych uroczystościach, toteż postanowiłem to nadrobić.
Przeprosiłem panów i udałem się na jej poszukiwania.
Przeciskałem się wsród rozmawiających i popijających soki i colę gości, wdychając egzotyczne zapachy, muskając lekkie, mieniące się wszystkimi
kolorami tęczy woale kobiet. Błądząc wśród tego zatrzęsienia zapachów i kolorów
długo nie mogłem znaleźć Magdy. Wypatrzyłem ją wreszcie stojącą w grupie z
europejska wyglądających meżczyzn, którzy trzymali się razem tworząc jednolitą,
mało kolorową grupę. Magda zdawała się świetnie bawić. Rozmawiała i śmiała się
głośno. Szal, którym okrywała ramiona w samochodzie i świątyni widocznie wydał
jej się zbędny, gdyż była w skąpej
bluzeczce na ramiączkach. Zbliżyłem się do nieznajomych. Z trudem utorowałem
sobie wśród nich drogę. W końcu mnie zobaczyła. Rozmowa umilkła. Nie na długo
jednak, gdyż jeden z mężczyzn powitał mnie hałaśliwym "dzień dobry",
wymówionym z francuskim akcentem. Domyśliłem się, że to goście z namiotów.
- Zabawiamy pańską narzeczoną, bo
chyba słabo jej pan pilnuje. Witamy. Jestem Luis.
- Ta orkiestra chyba całkiem opadła z sił. Grają coraz wolniej - dodał
drugi, młody człowiek w kowbojskim kapeluszu.
- No i pić się chce, jak cholera. Jeśli oni do tych ostrych potraw podadzą
znowu coca colę, to ja chyba dostanę mdłości - zaśmiał się Luis.
- Jasne. Co ty byś chciał? Francuskie wino, rocznik 95? - zapytał ten w kapeluszu. - Filip -
przedstawił mi się, wyciągając rękę.
- Marzę o zimnym piwie - przyznałem się.
- To o nim zapomnij. Mając takie zachcianki, mogłeś jechać do Saint Tropez
- zauważył rzeczowo Luis.
- Chłopaki? A jeśli cuda się zdarzają?
Nagle - tryg, mig!, czary-mary!, patrzymy, a tu wspaniałe wino, na
przykład Bordeax, rocznik 76, znajdzie się w naszych szklankach po coli?
- Nie majacz, Filip, bo każę ci połknąć twój kapelusz - zażartował Luis.
- A czego napiłaby się pańska narzeczona? - zwrócił się do mnie Filip.
- Ja? Najchętniej różowego martini! - rozmarzyła się Magda. - Na weselu mógłby
chociaż szampan być - przełknęła ślinę. - A w ogóle, to chciałabym sobie zrobić
z wami wszystkimi zdjęcie! Andrzeju, ty ostatnio nosiłeś nasz aparat. Masz go?
- Nie.
- No to gdzie jest?
- Przyznam, że straciłem z nim kontakt po tym, jak fotografowałaś się z
młodą parą. Wiem! Przecież Jessu robił nam zdjęcia a potem poszedł by
porozmawiać z synem maharadży. Powinien mieć aparat.
- To idź poszukać Jessu.
Rad nierad poszedłem spełnić polecenie. Zapadała
ciemność. Służba zapaliła latarnie i w jednej chwili resztki dziennego światła
wyparte zostały przez migotliwe światło gazowych lamp. Przeszedłem do końca
ogrodu, by wyjrzeć poza bramę. Po drugiej stronie panowały wprost egipskie, by
nie rzec indyjskie ciemności. Zawróciłem ku bawiącym się i usłyszałem, że ktoś
zaprasza obecnych do stołów z podgrzewaczami. Kolacja - ucieszyłem się. Goście
zaczęli ustawiać się w ogonku. Na początku kolejki stał Jessu, zaproszony tam
widocznie przez Sanjukenseba.
- Chodź, Andrzej, pewnie zechcesz coś zjeść.
- Nie, Magda wysłała mnie po aparat.
Podobno go masz.
- Nie zamierzacie chyba fotografować każdego, kto jest na tym przyjęciu –
zauważył Jessu.
- Magda chce sobie zrobić zdjęcie z gośćmi z namiotów.
- Stań koło mnie i weź coś do
jedzenia. Zobacz, jaka tam za nami kolejka.
Nie musiał mnie długo przekonywać. Przez cały ogród
ciągnął się rząd gości. Chyba na godzinę stania - oceniłem i zdałem się na radę
Jessu. Gdy kelner podawał mi talerz, ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciwszy
się zobaczyłem Magdę w towarzystwie nowo poznanych znajomych. Oni też
zapragnęli ominąć kolejkę.
- Możemy się przyłączyć? - poznałem po głosie Luisa. - A, to pański kolega?
Jak ma na imię?
- Jessu - powiedziałem.
- Ach tak, Jessu. W tłumaczeniu znaczyłoby to "Jezus", czyż nie?
- zaśmiał się Luis.
- Tak właśnie - powiedziałem i nagle dreszcz przeszedł mi po plecach. Może
udałoby się...? Co powiedziałby na to Joke? Czyż nie zależy mu na wykreowaniu
Jessu na największego guru na świecie? Przed oczyma stanęły mi sceny z
kliniki profesora Maksa. Relikwiarz z kawałkiem zabrudzonego krwią
gałganka. Wątpliwości, jakie ogranęły mnie na ułamek sekundy. Daleko zabrnąłem
- pomyślałem nagle. Może trzeba postawić wszystko na jedną kartę? Dźwięki,
kolory, potrawy, które nakładałem na talerz przestały mnie naraz obchodzić.
Skupiłem się na jednej myśli. Powinno się udać. Z jego pomocą - przekonywałem
sam siebie. Teraz mam okazję dowiedzieć się, kim naprawdę jest Jessu. Ten, z
którym podróżuję.
- Możemy sobie mówić na ty? - Filip wyrwał mnie z zamyślenia.
- Co? Chyba tak - odparłem niezbyt przytomnie.
- Wyglądasz, jakbyś wypił butelkę kwaśnego wina - zauważył Filip ściszając
głos. Nie martw się, twoja narzeczona jest O.K. Tak się u was mówi, no nie?
Czemu patrzysz na mnie jak błędny? Bierz! Patrz, ile tu pyszności. Radzę ci
dobrze napełnić talerz. Może być trudno
dopchać się po repetę.
Napełniliśmy nasze talerze do granic mozliwości i całą
grupą udali się na miejsce, gdzie poprzednio rozmawialiśmy.
- Tam będzie nam wygodniej - zapewniał Filip. - Nie ma tłoku, no i można
sobie oprzeć talerz na murku. - Ej, Jezusie, czemu wziąłeś tak mało jedzenia?
- On nie jada dużo, - zacząłem bronić Jessu. W tym momencie mój wzrok padł
na niewysoką kobietę w szalu na głowie. Jej olśniewająco biała cera i
kędzierzawe, rozpuszczone włosy do złudzenia przypominały Miriam. Jessu musiał
dostrzec moje osłupienie. Spojrzał w tym samym, co ja kierunku i pokręcił
przecząco głową.
- Jessu - zacząłem ostrożnie czując, jak pot spływa mi po plecach - czy nie
chciałbyś...
Nie skończyłem, gdyż Filip wcisnął głowę pomiędzy nas i
triumfalnie wręczył nam dwa plastikowe kubki z piciem. Przytrzymując talerz
jedną ręką i kładąc na nim widelec skosztowałem napoju. W tym momencie to samo
zrobił Jessu. Nasze oczy spotkały się.
- A co, nie mówiłem, - znów między nas wcisnął się Filip - na weselu nie
mogło zabraknąć wina. Tylko te kubki - podniósł do góry plastik - są nieco
nieodpowiednie. Ale trudno!
Pociągnąłem głębszy łyk i dotarło do mnie, że wino,
którego skosztowałem jest w bardzo
dobrym gatunku. Wydało mi się dość mocne, nadzwyczaj aromatyczne i aksamitne w
smaku. Mógłbym przysiąc, że po raz pierwszy piję coś takiego. Chciałem zapytać: "To twoja robota,
Jessu?", ale zauważyłem, że zbliża się ku nam pan Sharma z obojgiem
młodych. Panna młoda zmieniła strój. Po raz pierwszy mogłem jej się przyjrzeć z
bliska. Spostrzegłem, że jej ręce pokryte są ciemnobrązowymi plamami. Z daleka
wyglądało to, jak oparzenia. Jessu położył plastikowy kubek na murku i postąpił
ku nim.
- Chcą cię poznać - zwrócił się Sharma do Jessu.
- Jestem szczęśliwy, że mogę być na waszym weselu. Poznałem tu mnóstwo
wspaniałych ludzi. Może kiedyś odwiedzilibyście mnie w Nowym Jorku.
- Z przyjemnością - zapewnił pan młody. - Wybaczcie, musimy was opuścić, by
powitać krewnych, którzy dopiero teraz przyjechali.
Kątem oka zauważyłem, że Filip rozdaje plastikowe kubki
swoim kolegom. Żaden z nich nie okazywał zdziwienia, toteż nie mogłem mieć
pewności, że w ich kubkach też było wino. Jednak po niedługim czasie nasza
grupa zaczęła zwracać uwagę innych gości swoim hałaśliwym zachowaniem. Jessu
próbował ich uciszyć, ale nic to nie pomagało.
- Hej, Jezusie - pokrzykiwał Filip, chwiejąc się na nogach i mieszając
słowa francuskie z angielskimi - turbaniaści skręciliby się ze złości, gdyby
wiedzieli, jaki im wywinąłeś numer! Wino na ich weselu! Oburzające! Oburzające!
Luis ściągnął mu z głowy kapelusz.
- Połknij to! No, połknij i przestań
wreszcie drzeć pysk!
Widziałem, że Jessu niepokoi się coraz bardziej.
Przestępował z nogi na nogę, nie wiedząc jak zareagować. Dopiero wtedy dotarło
do mnie, że jeśli zachowanie naszych nowych znajomych zwróci uwagę Indusów,
cała sprawa może zakończyc się dla nas bardzo źle. Przeklinałem swoją naiwność
i brak rozsądku, nie było jednak czasu na jałowe roztrząsania. Skinąłem na
Jessu. W mig pojął o co mi chodzi i wziąwszy pod ramię Magdę, która nie miała
zamiaru opuszczać podchmielonej kompanii, ruszył ku kręcącemu się wśród
zaproszonych Singhowi - ojcu pana młodego.
Ten zmartwił się widząc, że chcemy wyjść, ale wyjaśniliśmy,
że od wczesnego rana byliśmy w podróży i jesteśmy bardzo zmęczeni. Była to
zresztą najszczersza prawda i Randi poparł nasze usprawiedliwienia.
Przyspieszaliśmy kroku obawiając się, by Filipowi nie przyszło do głowy nas
dogonić. Na szczęście, udało nam się bez przeszkód przemknąć do samochodu.
Dopiero kiedy znaleźliśmy się na drodze prowadzącej ku naszemu targanemu
wiatrem namiotowi, obaj z Jessu odetchnęliśmy z ulgą.
Rozdział ósmy
Dziennik
Andrzeja, c.d.:
„Noc miałem niespokojną. Wiatr nie ustawał i chociaż do moich uszu nie
docierał, dzięki zatyczkom, żaden dźwięk, czułem przez skórę każdy powiew,
każde szarpnięcie namiotowego płótna. Do tego dołączył się jeszcze innego
rodzaju niepokój. Najkrótsza droga do Lakhpat prowadziła przez te obszary
stanu, które najbardziej ucierpiały z powodu trzęsienia ziemi. Co prawda pan
Sharma zapewniał nas, że pojedziemy okrężną drogą, wzdłuż morza, z dala od
większych miast i że tereny te nie dotknięte zostały kataklizmem, ale nie
czułem się przez to spokojniejszy. Wyobrażałem sobie, że ziemia może znów
zadrżeć odcinając nam drogę. Ponadto, do moich obaw dotyczących wrogich sił
natury dołączyły się wyrzuty sumienia z powodu kiepsko wypełnianego obowiązku.
Jessu powinien spotykać się z miejscowymi guru, podpatrywać ich sztuczki,
sposób ubierania się, gesty. Tymczasem on zaczął od wczytywania się w świętą
księgę hindusów, po której nie wiadomo czego można się było spodziewać. Nie
mogłem mu jej przecież odebrać, ani donieść o tym Joke'owi. Musiałem okazać się
samodzielny i kreatywny. Przed przyjazdem tutaj wyobrażałem sobie, że
odwiedzimy kilku barwnych guru, takich jak Herod w Central Parku i na tym się
skończy. Indie stanowczo mnie przerosły. Nie było wyjścia. Pozostawało jechać
przed siebie.
Monotonna podróż przez Kachchh miała swój urok.
Początkowo jechaliśmy wzdłuż bezludnych, rozległych plaż, do których schodziły
łagodne pagórki. Później coraz częściej napotykaliśmy bezkresne, białe równiny.
Połyskiwały w słońcu, jak świeży śnieg. Większość tych terenów zajmowała słona
pustynia. Po południu dotarliśmy w końcu do Lakhpat.
Miejsce to znajdowało się na półpustynnym, pokrytym skąpą
roślinnością terenie. Wiał wszechobecny tutaj, silny wiatr. Do położonych nieco
poniżej drogi zabudowań prowadziła piaszczysta wydma, bo trudno było nazwać to
drogą. Zdawało się, że nie ma tu żywego ducha, ale kiedy podeszliśmy do
białego, ozdobionego fryzem muru, ujrzeliśmy wąskie dwuskrzydłowe drewniane
drzwi, zza których wynurzył się człowiek ubrany w biały strój z pomarańczową chustą
zawiazaną na głowie. Na prawo od drzwi wisiało kilka chust w podobnym kolorze.
Pokazał na nie, każąc nam je założyć.
- To miejsce, za życia guru Nanaka, czyli w szesnastym wieku, niewiele
różniło się od tego, co widać teraz. Przynajmniej jeśli chodzi o krajobraz.
Tego budynku nie było, chociaż mógł być inny, bardzo podobny. Guru Nanak
zatrzymał się tu dwa razy: raz, kiedy wybierał się do Mekki, i drugi raz, kiedy
z niej wrócił - mówił Randi patrząc na umieszczoną na murze tablicę pamiatkową.
- Do Mekki? - zainteresował się Jessu. - Czyżby był muzułmaninem?
- Nie. Ale czerpał z islamu i z hinduizmu. Wyznawcy obu tych religii
otaczali go wielką czcią. Stworzył religię miłości, zwróconą ku jednemu Bogu.
Zobaczyłem, że człowiek w pomarańczowej chustce na głowie, ten sam, który
wyszedł na nasze spotkanie, zbliżył się do Randiego i coś mu opowiada. Jessu
przysłuchiwał się im, zaciekawiony.
- Co on mówi?
- To pewna historia, jaka
przydarzyła się guru Nanakowi w Mekkce. Zasnął zdrożony, ze stopami w kierunku
świętej Kaaby. Zbudził go oburzony strażnik świątyni, mówiąc: jak możesz spać
ze stopami zwróconymi w kierunku Domu Boga?
- Obróć więc moje stopy tak, żeby nie były zwrócone w stonę, w której jest
Bóg.
Wtedy strażnik obrócił ciało guru Nanaka stopami w przeciwną stronę. W tym
momencie zorientował się, że przecież Bóg jest wszędzie.
- Jak długo żył guru Nanak? - zapytał Jessu Randiego.
- Siedemdziesiąt lat.
- Czy wiadomo, kim byli jego rodzice?
- Tak, jeśli chcesz, możesz przeczytać cały życiorys guru Nanaka, poznać
jego nauki.
Słuchałem tego z niepokojem.
- Jessu, nie zamierzasz chyba studiować każdej napotkanej religii?
- Dlaczego nie? - spojrzał na mnie, jakby dopiero teraz zauważył moją
obecność. - Nie miałbym nic przeciwko pozostaniu w Indiach na dłużej.
Nie zastanawiałem się, co szykuje Joke po naszym powrocie
z Indii, ale domyślałem się, że realizacja scenariusza Księgi wyklucza wydłużenie naszego tutaj
pobytu ponad planowany czas.
- Suma, którą dysponujemy nie pozwala na dłuższy niż czterdziestodniowy
pobyt w Indiach - powiedziałem.
- Andrzeju, nie będę ci stawiał żadnych przeszkód, jeśli zechcesz wrócić -
odparł Jessu.
Nie usiłowałem dyskutować z Jessu. Tym bardziej, że
według Randiego, pan Sharma miał się porozumieć z maharadżą Jodhpuru w Radżastanie i ten
oczekiwał już naszego przyjazdu. Aby dostać się do Radżastanu mielismy do
wyboru znaną nam już drogę nad morzem, dużo dalszą, bo okrężną, i krótszą drogę
północną. Zależało mi na czasie. Mimo poważnych obaw i obiekcji ustaliłem z
Randim, że przejedziemy przez borykający się ze skutkami trzęsienia ziemi rejon
Bhuj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz