czwartek, 30 stycznia 2014

Jessu, Andrzej, Magda: Rozdział VII - w świątyni sikhów i Rozdział VIII - dziennik Andrzeja



Rozdział siódmy

 

 

- To wygląda jak wyrzeźbione z tofu! - krzyknęła z zachwytem Magda pokazując na kopuły osadzone na wspinającej się ku niebu, ażurowej konstrukcji, jaśniejącej na tle błękitu.

 - To właśnie gurudwara - uśmiechnął się Randi.

Musiałem przyznać, że świątynia robiła wrażenie. Przed nią kłębił się kolorowy tłum zaproszonych na ceremonię gości. Z ulgą wyskoczyliśmy z wychłodzonego jak lodówka samochodu.

- Oto ojciec pana młodego, pan Singh - Randi przedstawił nam starca w różowym turbanie z malowniczą brodą.

- Gdzie jest syn maharadży? - zapytał Jessu.

- Przyjedzie, na pewno. Włóżcie coś na głowę i chodźmy do świątyni. Uroczystość zacznie się wkrótce.

Zawinąłem sobie na głowie chustkę, która nie chciała ułożyć się w zgrabny turban i w której czułem się jak kiepsko ucharakteryzowany na kobietę transwestyta.  Poprowadzono nas przez całą długość gurudwary i wskazano miejsca na kolorowych, rozścielonych na podłodze tkaninach. Nie było krzeseł i, mimo że uroczystość jeszcze się nie zaczęła, od siedzenia na ziemi ze skrzyżowanymi nogami rozbolały mnie kolana i łydki. Magdę zaproszono na stronę gdzie gromadziły się kobiety. My z Jessu znaleźliśmy się tuż przed czymś, co z braku lepszego słowa, nazwałbym "ołtarzem". Było to niewątpliwie miejsce zarezerwowane dla najważniejszych gości i bliskiej rodziny młodych.  Usypiająca, monotonna muzyka wykonywana przez kilku ubranych w turbany mężczyzn wkrótce zaczęła mnie drażnić.

Ceremonie ciągnęły się w nieskończoność. Co jakiś czas młodzi wstawali i obchodzili "ołtarz", trzymając w ręku końce kolorowego szala.  Powtarzało się to wiele razy, przeplatane nużącym śpiewem. Na koniec na młodą parę posypały się kwiaty. Kiedy wreszcie ślub się zakończył, każdy z nas otrzymał po kawałku  słodkiej, lepkiej substancji. Powąchałem to podejrzliwie, ale nie odważyłem się wziać do ust. Jessu spojrzał na mnie i usmiechnął się:

- Zjedz, to prasad, nie rób przykrości gospodarzom.

- Jeśli żarłbym wszystko, tak jak ty, nie wychodziłbym z toalety.

Jessu nic nie odpowiedział tylko najspokojniej zjadł swój przydział prasadu.

Goście wsiadali do samochodów. Na pokrytym ubitą ziemią, rozległym placu, który niedawno był jednym wielkim parkingiem, pozostały jedynie nieliczne auta. W końcu nadszedł Randi i ruszyliśmy.     

Znowu lodowate powietrze w samochodzie; dobrodziejstwo klimatyzacji, które, jak każe dobro dozowane w sposób  niezgodny z wolą beneficjenta, wydało mi się piekłem. Odetchnąłem z ulgą gdy kierowca otworzył wreszcie drzwiczki auta wypuszczając nas na nieco przykurzoną trawę  ogrodów.

Pałac i przylegające do niego ogrody położone były na niewielkim wzniesieniu. Rozległą trawiastą przestrzeń zdobiły kolorowe turbany niczym kwiaty. Sikhowie, ubrani z europejska w garnitury i białe koszule, nie mogli zrezygnować z tak ważnej części stroju, jaką był turban, toteż widok był wspaniały. Różowe, białe, błękitne, złociste punkty przemieszczały się z miejsca na miejsce.  Gdzieniegdzie dostrzec można było postacie kobiet w barwnych szalach na głowach. Stoły, na których ustawiono podgrzewacze z jedzeniem ocienione były kolorowymi zadaszeniami. Pomyślałem z nadzieją, że pewnie pod wieczór zrobi się chłodniej, bo weselna uczta w ciężkim od upału powietrzu nie byłaby niczym przyjemnym.

Magda zaczęła marudzić, że chce jej się pić. Postanowiłem rozglądnąć się za napojami. Przy jednym ze stołów było tłoczno a ponieważ jeszcze nie serwowano posiłku domyśliłem się, że dają tam coś do picia. Poszliśmy

tam wszyscy w trójkę, gdyż nawet Jessu zaczął skarżyć się na pragnienie. Piwa oczywiście nie było, tak jak ostrzegał nas Randi. Zadowoliliśmy się coca colą. Ponieważ bałem się poprosić o lód zrobiony z miejscowej wody, musiałem pogodzić się z tym, że ma smak słodkiej, grzanej  zupy. Sączyliśmy ciepłą colę, kiedy nagle umilkły rozmowy i wszyscy goście skierowali uwagę na bramę, jaka znajdowała się po lewej stronie, w murze przylegającym do ściany pałacu.

- Idą - szepnęła stojąca obok nas niska kobieta w dziwnie udrapowanym, ciemnoszafirowym stroju. Przyglądnąłem jej się uważnie, chcąc się zorientować w co właściwie była ubrana.

- O, jest i syn maharadży - zauważył stojący tuż przy niej mężczyzna. Nie był chyba sikhiem, bo nie nosił turbanu na głowie.     

W bramie ukazała się młoda para. Przodem szedł wysoki młodzieniec prowadzony przez starszą kobietę. Sam pewnie miałby trudności z posuwaniem się naprzód, bo cała jego twarz zasłonięta była czymś, co na pierwszy rzut oka wydawało się woalką. Potem, kiedy przyjrzeliśmy się mu z bliska zauważyliśmy, że zasłona zrobiona była z nanizanych na nitki dużych pereł. Nieco przed młodzieńcem szedł człowiek niewyróżniający się specjalnie wyglądem, ubrany w garnitur, bez turbanu. Domyśliłem się, że musi to być syn maharadży, właściciel pałacu. Za nimi ukazała się panna młoda ubrana w kremowego koloru szaty. Aż lśniła od biżuterii. Obok niej szedł starszy pan w turbanie, ten sam, którego poznaliśmy przy świątyni. Ni stąd, ni zowąd odezwały się dźwięki orkiestry. Nie zauważyłem, że tam, gdzie kończył się rząd stołów z podgrzewaczami siedzieli muzycy! Grali melodię podobną do weselnego marsza, którego pamiętałem z czasów, kiedy jako młody chłopiec uczestniczyłem w ślubie mojego przyjaciela.  Młodzi skierowali się na środek trawnika. Teraz do ojca pana młodego podszedł inny, równie sędziwy sikh. Każdy z nich trzymał w ręku naszyjnik zrobiony z pomarańczowych, drobnych kwiatów. Włożyli sobie te naszyjniki na wzajem na szyję i uścisnęli się. Z prawej i z lewej strony zaczęli podchodzić do siebie mężczyźni w turbanach z podobnymi naszyjnikami. Wkładali je sobie na szyje, składając życzenia. Państwo młodzi cały czas stali nieruchomo i patrzyli. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Dopiero, gdy składanie życzeń zakończyło się, starsza kobieta, ta która prowadziła pana młodego, odsunęła mu z twarzy zasłonę z pereł. Pozowaniu do fotografii nie było końca. Magda również chciała zrobić sobie zdjęcie z młodą parą.  

- Skąd państwo są? - zapytał mnie ten, który rozpoznał syna maharadży wchodzącego przez bramę.

- Z Nowego Jorku, a państwo? - spytałem.

- Przyjechaliśmy z Jodhpuru. Jestem Murthy, - przedstawił się - a to moja żona.

- Czy państwo są krewnymi młodych?

- Nie, znamy się i przyjaźnimy z ich rodziną od dawna. Wybrali wspaniałe miejsce na ślub, nieprawdaż?

- Czy młodzi mieszkają w Gudżaracie?

- Skądże. Młodzi, ich rodzice i goście, prawie wszyscy przyjechali z Nowego Jorku.

- Tak jak my? Niemożliwe! I opłacało im się przyjeżdżać taki kawał, tylko na ślub?

- Tak postanowili rodzice pana młodego.To bardzo bogata i pobożna rodzina. Nie jedzą mięsa, co nie jest takie częste wśród sikhów, nie piją alkoholu. Zależało im, żeby ślub odbył się w pobliżu miejsca, gdzie nauczał guru Nanak.

- To jakiś ich guru?

- Tak, twórca religii sikhijskiej.

Znów zdradziłem się ze swą ignorancją! Ostatecznie, Joke mógł mi zrobić jakieś szkolenie ze spraw indyjskich - pomyślałem, rozgrzeszając się z niewiedzy.

- Poznajcie państwo syna maharadży Jamsahibba, pana Sanjukenseba - zwrócił się do mnie Singh. Obok niego stał Jessu, który rozmawiał z Sanjukensebem z taką swobodą, jakby kumplowali się od lat.

- A to jest pan Sharma, który doskonale orientuje się w miejscowych warunkach. Może udzielic wam wszelkiej pomocy i wskazówek co do dalszej podróży. Bo, jak mi wspomniał pański przyjaciel - rzekł Singh spojrzawszy na mnie   - będziecie chcieli poznać również inne zakątki stanu.

- Ustaliłem już z panem Sharmą, że pojedziemy do Lakhpath, - wtrącił Jessu - miejsca gdzie przebywał guru Nanak.

To, że Jessu interesował się guru Nanakiem było jak najbardziej zgodne z naszym celem podróży, toteż mogłem się tylko zgodzić z jego pomysłem.

Rozmawialiśmy już dobrą chwilę z naszymi nowymi znajomymi, kiedy zauważyłem, że wśród nas brakuje Magdy. Muszę przyznać, że nieco ją zaniedbałem skupiając się na ślubnych uroczystościach, toteż postanowiłem to nadrobić. Przeprosiłem panów i udałem się na jej poszukiwania.

Przeciskałem się wsród rozmawiających i popijających soki i  colę gości, wdychając egzotyczne zapachy,  muskając lekkie, mieniące się wszystkimi kolorami tęczy woale kobiet. Błądząc wśród tego zatrzęsienia zapachów i kolorów długo nie mogłem znaleźć Magdy. Wypatrzyłem ją wreszcie stojącą w grupie z europejska wyglądających meżczyzn, którzy trzymali się razem tworząc jednolitą, mało kolorową grupę. Magda zdawała się świetnie bawić. Rozmawiała i śmiała się głośno. Szal, którym okrywała ramiona w samochodzie i świątyni widocznie wydał jej się zbędny, gdyż  była w skąpej bluzeczce na ramiączkach. Zbliżyłem się do nieznajomych. Z trudem utorowałem sobie wśród nich drogę. W końcu mnie zobaczyła. Rozmowa umilkła. Nie na długo jednak, gdyż jeden z mężczyzn powitał mnie hałaśliwym "dzień dobry", wymówionym z francuskim akcentem. Domyśliłem się, że to goście z namiotów.

-  Zabawiamy pańską narzeczoną, bo chyba słabo jej pan pilnuje. Witamy. Jestem Luis.

- Ta orkiestra chyba całkiem opadła z sił. Grają coraz wolniej - dodał drugi, młody człowiek w kowbojskim kapeluszu.

- No i pić się chce, jak cholera. Jeśli oni do tych ostrych potraw podadzą znowu coca colę, to ja chyba dostanę mdłości - zaśmiał się Luis.

- Jasne. Co ty byś chciał? Francuskie wino, rocznik 95?  - zapytał ten w kapeluszu. - Filip - przedstawił mi się, wyciągając rękę.

- Marzę o zimnym piwie - przyznałem się.

- To o nim zapomnij. Mając takie zachcianki, mogłeś jechać do Saint Tropez - zauważył rzeczowo Luis.

- Chłopaki? A jeśli cuda się zdarzają?  Nagle - tryg, mig!, czary-mary!, patrzymy, a tu wspaniałe wino, na przykład Bordeax, rocznik 76, znajdzie się w naszych szklankach po coli? 

- Nie majacz, Filip, bo każę ci połknąć twój kapelusz - zażartował Luis.

- A czego napiłaby się pańska narzeczona? - zwrócił się do mnie Filip.

- Ja? Najchętniej różowego martini! - rozmarzyła się Magda. - Na weselu mógłby chociaż szampan być - przełknęła ślinę. - A w ogóle, to chciałabym sobie zrobić z wami wszystkimi zdjęcie! Andrzeju, ty ostatnio nosiłeś nasz aparat. Masz go?

- Nie.

- No to gdzie jest?

- Przyznam, że straciłem z nim kontakt po tym, jak fotografowałaś się z młodą parą. Wiem! Przecież Jessu robił nam zdjęcia a potem poszedł by porozmawiać z synem maharadży. Powinien mieć aparat. 

- To idź poszukać Jessu.

Rad nierad poszedłem spełnić polecenie. Zapadała ciemność. Służba zapaliła latarnie i w jednej chwili resztki dziennego światła wyparte zostały przez migotliwe światło gazowych lamp. Przeszedłem do końca ogrodu, by wyjrzeć poza bramę. Po drugiej stronie panowały wprost egipskie, by nie rzec indyjskie ciemności. Zawróciłem ku bawiącym się i usłyszałem, że ktoś zaprasza obecnych do stołów z podgrzewaczami. Kolacja - ucieszyłem się. Goście zaczęli ustawiać się w ogonku. Na początku kolejki stał Jessu, zaproszony tam widocznie przez Sanjukenseba.

- Chodź, Andrzej, pewnie zechcesz coś zjeść.

-  Nie, Magda wysłała mnie po aparat. Podobno go masz.

- Nie zamierzacie chyba fotografować każdego, kto jest na tym przyjęciu – zauważył Jessu.

- Magda chce sobie zrobić zdjęcie z gośćmi z namiotów.

- Stań koło mnie i weź  coś do jedzenia. Zobacz, jaka tam za nami kolejka.

Nie musiał mnie długo przekonywać. Przez cały ogród ciągnął się rząd gości. Chyba na godzinę stania - oceniłem i zdałem się na radę Jessu. Gdy kelner podawał mi talerz, ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciwszy się zobaczyłem Magdę w towarzystwie nowo poznanych znajomych. Oni też zapragnęli ominąć kolejkę.

- Możemy się przyłączyć? - poznałem po głosie Luisa. - A, to pański kolega? Jak ma na imię?

- Jessu - powiedziałem.

- Ach tak, Jessu. W tłumaczeniu znaczyłoby to "Jezus", czyż nie? - zaśmiał się Luis.

- Tak właśnie - powiedziałem i nagle dreszcz przeszedł mi po plecach. Może udałoby się...? Co powiedziałby na to Joke? Czyż nie zależy mu na wykreowaniu Jessu na największego guru na świecie? Przed oczyma stanęły mi  sceny z  kliniki profesora Maksa. Relikwiarz z kawałkiem zabrudzonego krwią gałganka. Wątpliwości, jakie ogranęły mnie na ułamek sekundy. Daleko zabrnąłem - pomyślałem nagle. Może trzeba postawić wszystko na jedną kartę? Dźwięki, kolory, potrawy, które nakładałem na talerz przestały mnie naraz obchodzić. Skupiłem się na jednej myśli. Powinno się udać. Z jego pomocą - przekonywałem sam siebie. Teraz mam okazję dowiedzieć się, kim naprawdę jest Jessu. Ten, z którym podróżuję.

- Możemy sobie mówić na ty? - Filip wyrwał mnie z zamyślenia.

- Co? Chyba tak - odparłem niezbyt przytomnie.

- Wyglądasz, jakbyś wypił butelkę kwaśnego wina - zauważył Filip ściszając głos. Nie martw się, twoja narzeczona jest O.K. Tak się u was mówi, no nie? Czemu patrzysz na mnie jak błędny? Bierz! Patrz, ile tu pyszności. Radzę ci dobrze napełnić talerz.  Może być trudno dopchać się po repetę. 

Napełniliśmy nasze talerze do granic mozliwości i całą grupą udali się na miejsce, gdzie poprzednio rozmawialiśmy.

- Tam będzie nam wygodniej - zapewniał Filip. - Nie ma tłoku, no i można sobie oprzeć talerz na murku. - Ej, Jezusie, czemu wziąłeś tak mało jedzenia?

- On nie jada dużo, - zacząłem bronić Jessu. W tym momencie mój wzrok padł na niewysoką kobietę w szalu na głowie. Jej olśniewająco biała cera i kędzierzawe, rozpuszczone włosy do złudzenia przypominały Miriam. Jessu musiał dostrzec moje osłupienie. Spojrzał w tym samym, co ja kierunku i pokręcił przecząco głową.

- Jessu - zacząłem ostrożnie czując, jak pot spływa mi po plecach - czy nie chciałbyś...

Nie skończyłem, gdyż Filip wcisnął głowę pomiędzy nas i triumfalnie wręczył nam dwa plastikowe kubki z piciem. Przytrzymując talerz jedną ręką i kładąc na nim widelec skosztowałem napoju. W tym momencie to samo zrobił Jessu. Nasze oczy spotkały się.

 

- A co, nie mówiłem, - znów między nas wcisnął się Filip - na weselu nie mogło zabraknąć wina. Tylko te kubki - podniósł do góry plastik - są nieco nieodpowiednie. Ale trudno!

Pociągnąłem głębszy łyk i dotarło do mnie, że wino, którego skosztowałem  jest w bardzo dobrym gatunku. Wydało mi się dość mocne, nadzwyczaj aromatyczne i aksamitne w smaku. Mógłbym przysiąc, że po raz pierwszy piję coś takiego.  Chciałem zapytać: "To twoja robota, Jessu?", ale zauważyłem, że zbliża się ku nam pan Sharma z obojgiem młodych. Panna młoda zmieniła strój. Po raz pierwszy mogłem jej się przyjrzeć z bliska. Spostrzegłem, że jej ręce pokryte są ciemnobrązowymi plamami. Z daleka wyglądało to, jak oparzenia. Jessu położył plastikowy kubek na murku i postąpił ku nim.

- Chcą cię poznać - zwrócił się Sharma do Jessu.

- Jestem szczęśliwy, że mogę być na waszym weselu. Poznałem tu mnóstwo wspaniałych ludzi. Może kiedyś odwiedzilibyście mnie w Nowym Jorku.

- Z przyjemnością - zapewnił pan młody. - Wybaczcie, musimy was opuścić, by powitać krewnych, którzy dopiero teraz przyjechali.

Kątem oka zauważyłem, że Filip rozdaje plastikowe kubki swoim kolegom. Żaden z nich nie okazywał zdziwienia, toteż nie mogłem mieć pewności, że w ich kubkach też było wino. Jednak po niedługim czasie nasza grupa zaczęła zwracać uwagę innych gości swoim hałaśliwym zachowaniem. Jessu próbował ich uciszyć, ale nic to nie pomagało.

- Hej, Jezusie - pokrzykiwał Filip, chwiejąc się na nogach i mieszając słowa francuskie z angielskimi - turbaniaści skręciliby się ze złości, gdyby wiedzieli, jaki im wywinąłeś numer! Wino na ich weselu! Oburzające! Oburzające!

Luis ściągnął mu z głowy kapelusz.

- Połknij to! No, połknij i  przestań wreszcie drzeć pysk!

Widziałem, że Jessu niepokoi się coraz bardziej. Przestępował z nogi na nogę, nie wiedząc jak zareagować. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że jeśli zachowanie naszych nowych znajomych zwróci uwagę Indusów, cała sprawa może zakończyc się dla nas bardzo źle. Przeklinałem swoją naiwność i brak rozsądku, nie było jednak czasu na jałowe roztrząsania. Skinąłem na Jessu. W mig pojął o co mi chodzi i wziąwszy pod ramię Magdę, która nie miała zamiaru opuszczać podchmielonej kompanii, ruszył ku kręcącemu się wśród zaproszonych Singhowi - ojcu pana młodego.

Ten zmartwił się widząc, że chcemy wyjść, ale wyjaśniliśmy, że od wczesnego rana byliśmy w podróży i jesteśmy bardzo zmęczeni. Była to zresztą najszczersza prawda i Randi poparł nasze usprawiedliwienia. Przyspieszaliśmy kroku obawiając się, by Filipowi nie przyszło do głowy nas dogonić. Na szczęście, udało nam się bez przeszkód przemknąć do samochodu. Dopiero kiedy znaleźliśmy się na drodze prowadzącej ku naszemu targanemu wiatrem namiotowi, obaj z Jessu odetchnęliśmy z ulgą.

 

Rozdział ósmy

 

         Dziennik Andrzeja, c.d.:

„Noc miałem niespokojną. Wiatr nie ustawał i chociaż do moich uszu nie docierał, dzięki zatyczkom, żaden dźwięk, czułem przez skórę każdy powiew, każde szarpnięcie namiotowego płótna. Do tego dołączył się jeszcze innego rodzaju niepokój. Najkrótsza droga do Lakhpat prowadziła przez te obszary stanu, które najbardziej ucierpiały z powodu trzęsienia ziemi. Co prawda pan Sharma zapewniał nas, że pojedziemy okrężną drogą, wzdłuż morza, z dala od większych miast i że tereny te nie dotknięte zostały kataklizmem, ale nie czułem się przez to spokojniejszy. Wyobrażałem sobie, że ziemia może znów zadrżeć odcinając nam drogę. Ponadto, do moich obaw dotyczących wrogich sił natury dołączyły się wyrzuty sumienia z powodu kiepsko wypełnianego obowiązku. Jessu powinien spotykać się z miejscowymi guru, podpatrywać ich sztuczki, sposób ubierania się, gesty. Tymczasem on zaczął od wczytywania się w świętą księgę hindusów, po której nie wiadomo czego można się było spodziewać. Nie mogłem mu jej przecież odebrać, ani donieść o tym Joke'owi. Musiałem okazać się samodzielny i kreatywny. Przed przyjazdem tutaj wyobrażałem sobie, że odwiedzimy kilku barwnych guru, takich jak Herod w Central Parku i na tym się skończy. Indie stanowczo mnie przerosły. Nie było wyjścia. Pozostawało jechać przed siebie. 

 

Monotonna podróż przez Kachchh miała swój urok. Początkowo jechaliśmy wzdłuż bezludnych, rozległych plaż, do których schodziły łagodne pagórki. Później coraz częściej napotykaliśmy bezkresne, białe równiny. Połyskiwały w słońcu, jak świeży śnieg. Większość tych terenów zajmowała słona pustynia. Po południu dotarliśmy w końcu do Lakhpat.

Miejsce to znajdowało się na półpustynnym, pokrytym skąpą roślinnością terenie. Wiał wszechobecny tutaj, silny wiatr. Do położonych nieco poniżej drogi zabudowań prowadziła piaszczysta wydma, bo trudno było nazwać to drogą. Zdawało się, że nie ma tu żywego ducha, ale kiedy podeszliśmy do białego, ozdobionego fryzem muru, ujrzeliśmy wąskie dwuskrzydłowe drewniane drzwi, zza których wynurzył się człowiek ubrany w biały strój z pomarańczową chustą zawiazaną na głowie. Na prawo od drzwi wisiało kilka chust w podobnym kolorze. Pokazał na nie, każąc nam je założyć.

- To miejsce, za życia guru Nanaka, czyli w szesnastym wieku, niewiele różniło się od tego, co widać teraz. Przynajmniej jeśli chodzi o krajobraz. Tego budynku nie było, chociaż mógł być inny, bardzo podobny. Guru Nanak zatrzymał się tu dwa razy: raz, kiedy wybierał się do Mekki, i drugi raz, kiedy z niej wrócił - mówił Randi patrząc na umieszczoną na murze tablicę pamiatkową.

- Do Mekki? - zainteresował się Jessu. - Czyżby był muzułmaninem?

- Nie. Ale czerpał z islamu i z hinduizmu. Wyznawcy obu tych religii otaczali go wielką czcią. Stworzył religię miłości, zwróconą ku jednemu Bogu.

Zobaczyłem, że człowiek w pomarańczowej chustce na głowie, ten sam, który wyszedł na nasze spotkanie, zbliżył się do Randiego i coś mu opowiada. Jessu przysłuchiwał się im, zaciekawiony.

- Co on mówi?

-  To pewna historia, jaka przydarzyła się guru Nanakowi w Mekkce. Zasnął zdrożony, ze stopami w kierunku świętej Kaaby. Zbudził go oburzony strażnik świątyni, mówiąc: jak możesz spać ze stopami zwróconymi w kierunku Domu Boga?

- Obróć więc moje stopy tak, żeby nie były zwrócone w stonę, w której jest Bóg.

Wtedy strażnik obrócił ciało guru Nanaka stopami w przeciwną stronę. W tym momencie zorientował się, że przecież Bóg jest wszędzie.

 

- Jak długo żył guru Nanak? - zapytał Jessu Randiego.

- Siedemdziesiąt lat. 

- Czy wiadomo, kim byli jego rodzice?

- Tak, jeśli chcesz, możesz przeczytać cały życiorys guru Nanaka, poznać jego nauki.

Słuchałem tego z niepokojem.

- Jessu, nie zamierzasz chyba studiować każdej napotkanej religii?

- Dlaczego nie? - spojrzał na mnie, jakby dopiero teraz zauważył moją obecność. - Nie miałbym nic przeciwko pozostaniu w Indiach na dłużej.

 

Nie zastanawiałem się, co szykuje Joke po naszym powrocie z Indii, ale domyślałem się, że realizacja scenariusza  Księgi wyklucza wydłużenie naszego tutaj pobytu ponad planowany czas.

- Suma, którą dysponujemy nie pozwala na dłuższy niż czterdziestodniowy pobyt w Indiach - powiedziałem.

- Andrzeju, nie będę ci stawiał żadnych przeszkód, jeśli zechcesz wrócić - odparł Jessu.

 

Nie usiłowałem dyskutować z Jessu. Tym bardziej, że według Randiego, pan Sharma miał się porozumieć z  maharadżą Jodhpuru w Radżastanie i ten oczekiwał już naszego przyjazdu. Aby dostać się do Radżastanu mielismy do wyboru znaną nam już drogę nad morzem, dużo dalszą, bo okrężną, i krótszą drogę północną. Zależało mi na czasie. Mimo poważnych obaw i obiekcji ustaliłem z Randim, że przejedziemy przez borykający się ze skutkami trzęsienia ziemi rejon Bhuj.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz