czwartek, 29 sierpnia 2013

Jessu, Andrzej, Magda - rozdzial szósty

Rozdział szósty
Telepaliśmy się wojskowym samochodem terenowym, wyziębieni do szpiku kości z powodu włączonej na maksa klimatyzacji. Za każdym razem, kiedy prosiłem Randiego by zmniejszył nawiew robiło się nieco cieplej. Później jednak, z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu powietrze znów wiało lodem. Nie pozostawało nic innego jak owijać się częściami garderoby, które mieliśmy ze sobą w bagażu. Po kilku godzinach jazdy samochód zboczył z drogi głównej i wjechawszy na piaszczysty trakt, przystanął. Randi kazał nam wysiąść. Poszliśmy za nim w kierunku niewielkiej budowli, która z bliska okazała się być na wpół zrujnowaną świątynią.

- To świątynia słońca. Ma ponad tysiąc pięćset lat - objaśnił nam Randi.

Magda zapragnęła sfotografować się na zrujnowanych schodach. Zacząłem

poszukiwać odpowiedniego ujęcia dla fotografii. Z tyłu, tuż nad głową Magdy widać było postacie mężczyzn i kobiet, zespolonych w miłosnym transie. Za pomocą zoomu ustawiłem odległość zbliżywszy twarz Magdy najbardziej, jak było to możliwe. Mogłem teraz dostrzec liczne zmarszczki w okolicy jej oczu. "Powinna stosować wyższy numer filtra słonecznego" - pomyślałem. "Słońce źle robi jej na cerę." Pstryknąłem zdjęcie. Kątem oka spostrzegłem Jessu wspinającego się na stopnie świątyni. Usiadł na niewielkiej platformie w najwyższym punkcie budowli, tam gdzie znajdował się otwór wejściowy, skrzyżował nogi i zmróżywszy oczy oddał się medytacji. Szukałem najdogodniejszego miejsca, żeby go sfotografować. W pewnej chwili zobaczyłem, że od strony lasu zbliżają się ku świątyni brawnie ubrane kobiety. Zauważywszy nas przystanęły niezdecydowane. W końcu odważyły się podejść. Niosły na głowach suche gałęzie. W pobliżu światyni złożyły swój bagaż na ziemi. Medytujący Jessu przyciągnął ich uwagę. Po chwili wahania jedna z nich zerwała kilka liści z rosnących dokoła kolczastych krzewów i zbliżyła się do Jessu, Ukłoniwszy się położyła przed nim liście. Uniósł lekko brwi, zaciekawiony jej zachowaniem. Kobieta oddaliła się. Teraz podeszła druga i powtórzyła gest pierwszej. Jessu siedział nieporuszony. Następnie obie odeszły ułożywszy sobie na głowach gałęzie. Pokręciliśmy się trochę wokół ruin i wsiedli do samochodu. Po trzech godzinach Randi obwieścił, że wkrótce znajdziemy się w Mandvi.

- Napiłbym się dobrego, zimnego piwa - westchnąłem.

Randi poruszył się niespokojnie na przednim siedzeniu.

- Nic z tego - zaśmiał się - w stanie Gudżarat obowiązuje całkowity zakaz picia alkoholu.

- Jak to, nawet piwa?

- Ani piwa, ani wina, ani whisky.

- Ładna historia. Dobrze, że przynajmniej nie zakazuje się coca coli - powiedziałem do Jessu. Na nim, naturalnie, takie rzeczy nie robiły wrażenia. Siedział, jak zawsze, bez ruchu i gapił się na przesuwający się za oknem krajobraz. Chwilami, patrząc na niego, odczuwałem coś w rodzaju irytacji.

- Nie martw się, Andrzej. Spójrz, chyba jesteśmy na miejscu.

Zajechaliśmy pod niepozorny barak. Kiedy wysiedliśmy z samochodu zobaczyłem w oddali rozstawione na piasku duże namioty.

- Oto wasza kwatera - pokazał Randi.

Wiał silny wiatr. Z trudem szliśmy w kierunku naszego namiotu. Drobiny piasku wdzierały nam się pod powieki.

- Tam jest ocean - wykrzyknęła Magda. Daleko od nas, w odległości może pół kilometra widać było spienione fale. Od morza dzieliła nas szeroka, płaska plaża. Z ulgą schroniliśmy się na werandzie luksusowego, targanego wściekłymi

powiewami wiatru, płóciennego domu. Zauważyłem, że wszystkie namioty są pozajmowane. Przed niektórymi z nich stały leżaki. Siedzieli na nich ludzie wyglądający na Europejczyków.

- Kto to? - spytałem Randiego.

- Syn maharadży w tym roku otworzył tutaj nadmorski resort. To pierwsza grupa gości, jaka przyjechała do Mandvi. I w dodatku, szykuje się specjalna atrakcja - sikhijski ślub.

- Tutaj? - zdziwiłem się.

- Tak. Niedaleko stąd jest pałac. Jeden z potężnych biznesmenów wynajął go na przyjęcie. Ceremonia ślubu odbędzie się, naturalnie, w gurudwarze.

- Kiedy? - Magda aż poczerwieniała z emocji.

- Dziś po południu. Jesteście zaproszeni - rzucił na odchodnym Randi przykazując nam, byśmy o czwartej czekali pod barakiem. - Nie zapomnijcie wziąć nakryć głowy - dodał.

Zostaliśmy sami. Mogliśmy teraz oglądnąć namiot. Wydał mi się krzyżówką tradycyjnej sypialni pałacowej indyjskich władców z architekturą kinetyczną, jaką widziałem kiedyś na okładce magazynu dla architektów. Wszystkie cztery ściany wydymały się od podmuchów wiatru, gwizdanie i łopotanie drażniło nerwy. Pomyślałem z przerażeniem, że moje zatyczki do uczu mogą okazać się niewystarczające, jeśli wiatr nie ustanie w nocy.

środa, 28 sierpnia 2013

Jessu, Andrzej, Magda - rozdział piąty

Rozdział piąty

- Andrzeju, z kranu nie leci woda! - Magda odkręcała kurek.

- Idź do drugiego apartamentu - doradziłem.

- A w ogóle, to nie tak wyobrażałam sobie ten ośrodek wypoczynkowy.

Magda usiadła na łóżku zrezygnowana.

- Idę nad morze - obwieścił Jessu.

- Ja też, ja też chcę nad morze! - zakrzyknęła radośnie Magda. Nie pozostawało mi nic innego, jak iść z nimi.

Poszliśmy wzdłuż wybetonowanego bulwaru, który wznosił się nad czarnymi grzebieniami skalnymi wystającymi z morza. Chyba był odpływ, bo na skałach osiadły wodorosty a woda tylko gdzieniegdzie wlewała się między skały. Słońce prażyło, odbijając się od jasnego betonu. Poza nami nie było tutaj nikogo. Ponieważ miał przyjechać młody maharadża, nie oddalaliśmy się od ośrodka wypoczynkowego. Jednak do wieczora nie zjawił się nikt z wyjątkiem Randiego, który kazał zanieść do pokojów nasze rzeczy i powiedział, że w mieście nie ma nic więcej do zwiedzania. Pokręciliśmy się po pustych, przypominających opuszczone plaże uliczkach nadmorskich, na których z rzadka stały domy. Jeden z nich zwrócił moją uwagę pstrokatymi kolorami. Była to willa przypominająca nieco te w Kalifornii, tylko o wiele bardziej ekstrawagancka, jeśli chodzi o kształt.

- Musiała sporo kosztować - skomentował Jessu. Później dowiedziałem się od Randiego, że Gudżarat należy do najbogatszych stanów w Indiach. Inaczej wyobrażałem sobie indyjski przepych, ale widać nie byłem ekspertem w tej kwestii. Na spacerach bez celu i pogaduszkach na tarasie naszego apartamentu upłynął nam czas do wieczora. Mam na myśli mnie i Magdę, bo Jessu udał się na jeszcze jedną przechadzkę, sam. Zastanawiałem się, czy powinienem w jakis sposób nim pokierować. Ponieważ jednak zdawał się nie potrzebować niczyjego towarzystwa machnąłem ręką i zająłem się Magdą. Spędziliśmy razem udaną noc, mimo braku wody w łazience i na przekór orszakowi mrówek, które bez końca wędrowały spod umywalki do drzwi.

***

"Andrzej wydaje się jakiś spięty. A przecież nie ma ku temu żadnych powodów. W takim miejscu jak tutaj - niemal na krańcu świata - można być tylko szczęśliwym. To dziwne, nie ma tu mamy, Jana, właściwie nikogo bliskiego - Andrzeja przecież poznałem bardzo niedawno i nie jesteśmy bliżej zaprzyjaźnieni, a mimo to jestem szczęśliwy. Ta Magda - zabawne dziewczątko, aż trudno uwierzyć, czym się zajmowała. Dobrze, że jest z nami, bo przynajmniej Andrzej nie zawraca mi głowy. Czas płynie mi tu jakby wolniej. Czy to możliwe, żeby czas w różnych częściach świata płynął inaczej? To jedyne wyjaśnienie, jakie mi się nasuwa. Zadaję sobie pytanie, czy jestem tym samym Jessu, który opuszczał Nowy Jork przed kilkoma dniami? Wciąż mnie coś zaskakuje. Chociażby to, co widziałem wczoraj: skrawek podłogi za mieszkanie i kawałek białego płótna za cały strój. I mówią, że ten Gandhi pokonał brytyjskie imperium. Czy to możliwe? Jeden człowiek, który za całą broń miał Księgę, mógł zdobyć taką władzę? Muszę przeczytać tą Bhavagadgitę. Czyżby zawierała coś w rodzaju dynamitu? Nie spotkałem się dotychczas z tym, żeby księgi miały taką moc. Nie wiem, czy miał rację Jan mówiąc, że każdemu dana jest możliwość dokonania w życiu czegoś wielkiego. Do tego trzeba mieć wsparcie. Od kogoś lub czegoś. Wielką ideę, albo mistrza - nauczyciela. Nie miotać się po omacku, jak więzień w lochu. Dotychczas czułem się jak więzień. Dlaczego?"

Myśli Jessu zaczęły się plątać, płynęły coraz wolniej. W końcu usnął, niepomny na zastępy jaszczurek, które nocą rozpoczęły swoje myśliwskie harce na ścianach pokoju.


niedziela, 18 sierpnia 2013

Jessu, Andrzej, Magda Rozdział IV

                                                       Rozdział czwarty

Nazajutrz zjawił się maharadża. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Zapytany, jak minęła podróż odparł krótko:

- Wracam z Bhuj.

Siedzieliśmy przy śniadaniu w salonie. Właśnie brałem do ust apetycznie wyglądający wegetariański kotlet kiedy krzesło pode mną zatrzęsło się, jakbym zamiast na solidnym drewnianym meblu siedział na czajniku z gotującą się wodą, którego pokrywka zaczęła podskakiwać. Magda zapiszczała z przerażenia. Zanim jednak zdążyliśmy zareagować drgania ustały.

- To wciąż jeszcze odbicia tamtych wstrząsów - pokręcił głową maharadża.

- Nic nam nie grozi? - spytałem nerwowo. Byłem gotów zarządzić natychmiastowy wyjazd z zagrożonego terenu.

- Moglibyśmy tam pojechać - odezwał się Jessu spojrzawszy na maharadżę.

- Do Bhuj? Nawet nie wyobrażacie sobie, co się tam dzieje. Miasto jest stertą gruzów - maharadża podniósł dłoń. - Kali zbiera swoje żniwo - dodał. - Dam wam

samochód i dwóch żołnierzy eskorty. Pojedziecie do Porbander.

- Czy w tamtym mieście nikt nie ucierpiał? Kto mieszka w pałacu w Porbander? - zapytał Jessu.

- Obecnie nikt. Ale możecie go obejrzeć. Nie było tam takich zniszczeń, jak w Bhuj. Pojedzie z wami ktoś, kto będzie waszym przewodnikiem. Randi!

Z pokoju obok wynurzył się potężnie wyglądający mężczyzna, którego maharadża nazwał Randim. Służący znieśli nasze rzeczy i w pół godziny byliśmy gotowi do drogi. Nie miałem pojęcia dlaczego maharadża nas tam wysyła, jeśli pałac jest niezamieszkany. Widziałem jednak, że Jessu aż pali się do podróży. Dopiero po przybyciu do Porbander przekonałem się, jak wielkim jestem ignorantem w indyjskich sprawach. Nasz samochód zatrzymał się przed czymś, co wyglądało jak potężna biała katedra z ogromną kopułą. Biel kamienia aż kłuła w oczy. Randi kazał nam zdjąć buty i pokazał na tabliczkę w języku angielskim: 'Dom Gandhiego'. "No tak, skąd mogłem wiedzieć" - zakląłem pod nosem. Weszliśmy przez bramę na dziedziniec, do którego przylegał niepozorny dom. Była tam druga brama, o wiele skromniejsza, z napisami w jakimś lokalnym języku. Zwiedzanie pomieszczeń nie było zbyt ciekawym zajęciem. Brak tam było jakichkolwiek mebli. W jednym z pokoi stał kołowrotek i niskie siedzisko. Swoją drogą, jak można było spędzać czas na czymś tak niewygodnym. Na ścianach wisiały biało-czarne zdjecia nienajlepszej jakości. Randi zdawał się poruszać z jakąś szczególną powagą. Kiedy patrzył na zdjęcia, na jego twarzy pojawiał się wyraz uwielbienia. Słabo pamiętałem całą tę historię z Gandhim. Być może Randi to dostrzegł, bo zbliżyl się do mnie i próbował mi o nim opowiedzieć. Rozumiałem co któreś słowo (niewyraźna wymowa Randiego bardzo utrudniała konwersację). Kątem oka widziałem, że Magda się nudzi. Nie mogłem obserwować Jessu, bo cały czas w sposób irytujący pozostawał w tyle. Zaczynałem podejrzewać, że rozumie napisy w języku lokalnym umieszczone pod zdjęciami. Ale chyba się myliłem. Podszedł do Randiego i odciągnąwszy go na bok, zaczął zasypywać go pytaniami. Nie miałem cierpliwości, żeby im towarzyszyć. Ponieważ wydawało mi sie, że wszystko już obejrzałem, zawołałem na Magdę i zeszliśmy na dół zostawiając Jessu z Randim.

- Wyjdźmy na ulicę. Może uda się nam kupić coś do picia - szepnęła Magda.

W wąskiej uliczce natrafiliśmy na sklepik, gdzie kupiliśmy coca-colę. Po godzinie z bramy muzeum wynurzył się Jessu. Szedł zamyślony, jakby udzieliło mu się nabożne skupienie naszego przewodnika. W ręku niósł jakąś księgę. Po raz ostatni odwrócił się ku fasadzie rodzinnego domu Gandhiego, po czym spojrzał na nas jakby z wyrzutem. Pod jego dojrzałym, poważnym wzrokiem poczułem się nieswojo.

- Jedźmy do pałacu - zarządził. Randi przekazał polecenie kierowcy i wkrótce byliśmy na piaszczystym morskim brzegu. Pałac stał na niewielkim wzniesieniu,

za naszymi plecami, w odległości może ośmiuset metrów zaczynało się miasto. Brama pałacu była zamknięta. Randi wyjął z kieszeni plik kluczy i otworzył ją.

Kiedy pchnął olbrzymie skrzydło pałacowych drzwi zobaczyliśmy, że podłogę pokrywa szary pył. Zasypane nim były również blaty stołów i ramy obrazów. Niektóre prace sprawiały wrażenie wydartych z ram. Zwisały poszarpane, zżerane przez robaka wilgoci.

- To trąba powietrzna - tłumaczył Randi widząc nasze zainteresowanie zniszczonymi, leżącymi na podłodze kartonami przedstawiającymi romantyczne pejzaże. - Wpadła tu i zniszczyła rysunki.

Kiedy weszliśmy do dużej sali, w której wisiały obrazy, Jessu, nie oglądając się na Randiego podszedł do płótna przedstawiającego człowieka w długim, haftowanym płaszczu. Człowiek ten miał na głowie coś w rodzaju beretu przyozdobionego drogimi kamieniami.

- Kto to? - spytał Jessu.

- Właściciel tego pałacu. Już nie żyje.

Zbliżyliśmy się wraz z Magdą do ściany, na której wisiał obraz.

Jessu wydawał się być mocno poruszony.

- Z opowiadań matki wynikało, że był tak właśnie ubrany.

- Kto? - wyrwało się Magdzie.

- Melchior.

Jessu wodził palcem po powierzchni płótna ścierając warstwę suchego, szarego pyłu.

- Tak dawniej nosili się maharadżowie - wyjaśnił Randi.

- Dawniej. A teraz? - Jessu spojrzał na niego pytająco.

- Czasami na uroczystości, ubierają się w tradycyjny strój.

Spojrzałem na ścianę nad obrazem. Biegła wzdłuż niej gruba rysa. Randi poszedł za moim wzrokiem

- To ślad po trzęsieniu ziemi. Tutaj też.

Zastanawiałem się czy sufit też jest popękany. Pałac zrobił na mnie przygnębiające wrażenie. Zwierzyłem się z mych refleksji Magdzie.

- No, może jest trochę zaniedbany. Ale to musi być fantastycznie móc posiadać pałac. Jak myślisz, Andrzejku, nie moglibyśmy go kupić?

- Chyba zwariowałaś. Co byśmy z nim robili?

- Urządzili hotel, albo coś w tym stylu.

- Kto by tu przyjechał. Drogi kiepskie i wciąż trzęsienia ziemi.

Magda zamilkła, ale widziałem, że idea posiadania na własność pałacu nie daje jej spokoju.

- Dobrze, kochanie, jeśli spotkamy właściciela, porozmawiamy o możliwości kupna - zażartowałem.

- Dzisiaj będziecie nocować w ośrodku wypoczynkowym, pół kilometra stąd - odezwał się Randi.

- Cudownie! Czy tam jest basen? - wykrzyknęła Magda.

- Nie, ale taras wychodzi wprost na morze - uśmiechnął sie przewodnik.

- Czy żyją jacyś potomkowie właściciela pałacu? - zapytał Jessu.

- Tak, może nawet jego syn zaszczyci nas swoją obecnością i będziecie mogli go poznać. Jedźmy do ośrodka. Tam już czeka na was obiad.

- Obiad, rzecz święta - z przekąsem zauważył Jessu. Dla nas z Magdą jednak obiad był czymś, co nie zasługiwało na ironiczne komentarze.


sobota, 10 sierpnia 2013

Bank japoński, bank polski


10.08.2013

Porównuję pewien konkretny bank japoński z pewnym konkretnym dużym bankiem polskim. Nie będę tu wymieniać ich z nazwy. W banku japońskim każdy klient pobiera numerek i jest wzywany do okienka przez „gadający automat”. W banku polskim „jedna pani pyta drugiej pani: a pani to za kim stoi?”, o numerkach nie ma mowy. W banku japońskim jest wiele wygodnych miejsc siedzących – można poczekać na swoją kolej. W banku polskim jest kilka miejsc siedzących ale nie starcza ich dla wszystkich. W banku japońskim jest osiem okienek, każde czynne. W banku polskim są cztery okienka, czynne są tylko dwa. W banku japońskim po sali chodzi pracownik i pyta, czy może w czymś pomóc oczekującym na swoją kolej klientom, np. poprzez wskazanie im odpowiedniego druku do wypełnienia jeśli nie przygotowali go wcześniej. Czasami też wyszukuje klientów, którzy właśnie mają podejść do okienka i daje im sygnał, że już niedługo będą obsłużeni. W banku polskim klient sam musi się zorientować do którego okienka podejść ze swoją sprawą i jeśli czegoś wcześniej nie wypełnił to jego problem. W banku japońskim są wystawione okulary z powiększającymi szkłami dla tych, co słabo widzą a nie wzięli swoich. W banku polskim nie ma czegoś takiego.  Bank japoński pozwala na załatwienie swojej sprawy bezstresowo. Bank polski jest miejscem, gdzie nerwy mogą dojść do głosu, jeśli ktoś nie odznacza się szczególną cierpliwością.  Amen    

Jessu, Andrzej, Magda rozdział III

Rozdział trzeci
Jessu położył się na wznak i patrzył w niebo. Nanizane na niewidzialne sznurki diamenty gwiazd migotały na tle granatu. Niebo zdawało się mieć nieskończoną głębię. Pomyślał o swojej ostatniej wizycie w synagodze.

Majestatyczny dom boży. Kim był bóg, który tam mieszkał? Pytanie kantora nie dawało mu spokoju. Dlaczego w synagogach było pusto a kościoły wciąż bardziej się wyludniały. Jeszcze tylko w niektórych z rzadka odbywały się jakieś obrzędy, których sensu i treści nikt nie pamiętał. Ludzie uczęszczali do nowoczesnych świątyń, ale tam nie mówiło się o bogu.

Dookoła rozciągał się busz pełen szelestów, szeptów, pomrukiwań. Królestwo, do którego on nie miał klucza. Wsłuchiwał się w jego dźwięki pragnąc odczytać tajemniczy kod. Czuł, że brakuje mu wiedzy. Dotychczas jego żywiołem było miasto. Tu, w głuszy doświadczenia przydatne w mieście-molochu nie miały wartości. Nieznośne swędzenie w zagłębieniu między palcami lewej ręki kazało mu przerwać rozmyślania. Domyślił się, że po ręce spacerują mu mrówki. Strzepnął je, ale swędzenie nie ustępowało. Usiadł. W ciemności nie mógł się zorientować skąd nadchodzą, chwycił więc kapelusz i omiótł nim miejsce, na którym siedział. Około północy zmorzył go sen. Wieża wydawała mu się na tyle bezpieczna, że nie pomyślał o zaciągnięciu siatki, którą maharadża zagradzał drogę niepożądanym gościom z buszu.

Obudził się przed świtem. Leżał bez ruchu łowiąc dochodzące z oddali furkotanie ptasich skrzydeł, trzaski, popiskiwania. Chłonął cud nadchodzącego dnia, jak ktoś kto znalazł się na ziemi po raz pierwszy. Żaden dźwięk cywilizacji nie zakłócał tego cudu. Po raz pierwszy w życiu Jessu poczuł, że jest świadkiem czegoś wyjątkowego. Zdumiał się myśląc, że nie miał dotychczas możliwości doznania podobnych wrażeń. Kiedy słońce oświetliło rozciągający się po horyzont bezmiar dżungli usiadł i skrzyżowawszy nogi oparł się o płytę różowego piaskowca. Nie, nie chodziło tylko o odszukanie Melchiora, chociaż ten cel był głównym powodem jego przyjazdu do Indii. Pragnął odpowiedzieć sobie tutaj na parę pytań, jakie go nurtowały. Być może na tym odludziu, z dala od życia, które wydawało mu się jałowe i płytkie, uda się odnaleźć sens. Biedny Andrzej - pomyślał. Jest taki zagubiony. I tak się o mnie troszczy. Gdyby nie to, chyba wolałbym podróżować sam. Czy jestem aż takim sobkiem? Nie, po prostu cierpię na syndrom jedynaka. Szkoda, że nie ma ze mną Jana. Z nim rozumieliśmy się najlepiej.

Poczuł głód. Sięgnął po placki, które wieczorem zamknął szczelnie w chlebaku. Z radością zauważył, że są tak samo smaczne i świeże, jak wczoraj. Popił je wodą i zaspokoiwszy głód znów się zamyślił. Czy Melchior będzie w stanie mu pomóc? Kto, tak naprawdę, jest moim ojcem? Dlaczego tak bardzo chciałbym to wiedzieć?

Oddychał spokojnie, miarowo. W takim upale nie można było robić niczego, co wymagało choć odrobiny wysiłku. Skupił się więc na oddechu. Mimo ćwiczeń oddechowych wkrótce poczuł przegrzanie organizmu. Opuściwszy pustelnię, ruszył piaszczystą drogą w kierunku zabudowań pałacowych.

W salonie ozdobionym trofeami myśliwskimi służący nakrywali do obiadu. Przemknąwszy niezauważenie przez salon Jessu znalazł się w korytarzu bez okien. Szedł nim po omacku. W pewnym momencie uderzył nosem w drzwi, których nie było widać w ciemności. Otworzył je i stanął nad seledynową taflą wody. Do basenu prowadziły przykryte wodą stopnie. Zainteresowanie Jessu skupiło się na malowidłach, które zobaczył na ścianach. Jedno z nich wydało mu się szczególnie godne uwagi. Był to duży fresk przedstawiający chłopca grającego na fujarce. Wokół niego pląsały dziewczęta z wieńcami na głowach. Tło stanowiły liście bananowca i różowe kwiaty. "Kim jest ten chłopiec? To chyba Kriszna w otoczeniu pasterek? Cóż za wspaniała kompozycja!."

Jessu poczuł, że robi mu się coraz bardziej gorąco. Zdjął sandały i powoli zaczął schodzić po stopniach prowadzących do wody. Woda zakryła mu stopy. Zanurzył się w niej po pas. Nabrał w dłonie płynnego szmaragdu i spryskał nim sobie czoło. Bez żadnego konkretnego powodu ogarnęła go radość. Ponownie spojrzał na fresk. Jego wzrok powędrował wzdłuż ścian sali, w której znajdował się basen. Dostrzegł teraz dwa inne freski, po prawej i lewej stronie. Przedstawiały dziewczyny w wieńcach z liści na głowach. Nic nie mąciło panującej wokół ciszy. Powoli, żeby nie poruszyć wody stawiał stopy na stopniach. W pewnym momencie ciało zaczęło mu ciążyć. Zdał sobie sprawę, że wyszedł z wody. Temperatura w basenie i na powierzchni była taka sama, nie odczuwało się różnicy. Owinął się w pozostawiony przez służbę na marmurowej półce ręcznik i na palcach przemknął do salonu. Służący zauważyli go i pokłonili mu się nisko jakby ujrzeli Krisznę we własnej osobie.

środa, 7 sierpnia 2013

Jessu, Andrzej, Magda rozdział II


Rozdział drugi

 

Nasz biały samochód marki ambasador wolniutko podjeżdżał pod ogrodzenie, za którym rysowały się kształty pałacu. Stanowił on symetryczną konstrukcję z przewagą linii poziomych. Nie wyglądał na zabytek. Jessu chyba pomyślał to samo, gdyż spojrzawszy na pałac pokręcił głową z dezaprobatą. Kiedy znaleźliśmy się pod bramą, nieruchomo dotychczas stojący strażnik wyszedł ku nam z karabinem w ręku.

- Chcielibyśmy złożyć wizytę maharadży - powiedział Jessu.

Ku memu zdziwieniu żołnierz bez słowa skinął głową na dwóch ludzi, którzy wynurzyli się z głębi ogrodu i otworzyli bramę. Zajechaliśmy pod schody prowadzące do pałacu. Zołnierz wyjął telefon komórkowy i po krótkiej chwili z wnętrza budynku wyszedł sam maharadża. Był to niemłody mężczyzna o siwych włosach i wspaniałej, długiej do pasa brodzie. Jessu skłonił mu się miejscowym zwyczajem.

- Namaskar - rzekł składając ręce jak do modlitwy.

- Namaskar - odpowiedział maharadża. - Czy to wy dzwoniliscie do mnie z Delhi?

Jessu podniósł głowę.

- Tak, to ja dzwoniłem.

- Zapraszam do środka.

Weszliśmy do przedsionka, którego sufit udekorowany był dużym, wpisanym w kształt elipsy freskiem. Zadrżałem. Mój wzrok padł na olbrzymiego tygrysa  stojącego po prawej stronie przy wejściu do salonu. Z lewej strony stał drugi tygrys, znacznie przerastający rozmiarami pierwszego. Zorientowałem się, że oba były wypchane i odetchnąłem z ulgą.

- Siadajcie - wskazał nam krzesła maharadża. Skinął na służącego, który zniknął, by po chwili przynieść nam szklanki z wodą do picia. - Oto mój pałac. Jak pan widzi - zwrócił się do Jessu - pochodzi on zaledwie z okresu tuż przed pierwszą wojną światową. Nie ma nawet tysiąca lat - maharadża usmiechnął się. - Nie znam też człowieka o imieniu Melchior. Czy to jakiś pana krewny?

- Wiem o nim bardzo mało. Nie jestem nawet pewien, czy nosi tytuł maharadży. Moja matka twierdzi, że jest bardzo bogatym człowiekiem...

- To jeszcze o niczym nie świadczy. W ciagu kilku ostatnich dekad narobiło się bogaczy i nie wszyscy pochodzą z rodów ksiażęcych czy królewskich.  Być może jednak, wędrując od miasta do miasta, od pałacu do pałacu w końcu natrafi pan na ślad Melchiora. Większość z nas, dawnych maharadżów utrzymuje ze sobą kontakty, albo odwiedza tych samych guru. Wiecie co - maharadża ogarnał wzrokiem naszą trójkę - zatrzymajcie się u mnie na kilka dni. Oddam wam do dyspozycji mój dom-pustelnię w dżungli. Jutro udaję się w kilkudniową podróż. Kiedy wrócę, spróbuję pomóc wam w zorganizowaniu dalszej podróży.

- Pustelnia w dżungli! To fascynujące - wykrzyknęła Magda. - Czy przychodzą tam dzikie zwierzęta?

- Niestety, tak. Mówię niestety, gdyż dwa  lata temu zdarzyło się, że lampart zjadł jedną z kobiet, które były u mnie na służbie. Nie wolno wychodzić z domu po zmroku.

Magdzie zrobiło się nieswojo. Przyznam, że i ja nieco się zaniepokoiłem słysząc tą uwagę. Jednak Jessu wydawał się być zachwycony.

- Kiedy możemy się tam udać? - zapytał.

- Nawet dzisiaj. Oddam wam do dyspozycji dwóch moich służących. Wszystkie potrzebne rzeczy znajdziecie na miejscu.

Dziwiło mnie, że maharadża tak chętnie oferuje swą pomoc ludziom, których po raz pierwszy ujrzał tego ranka, jednak wobec takiej gościnności nie wypadało odmówić. Gest maharadży bardzo ułatwiał mi zadanie, gdyż prawdę powiedziawszy nie miałem wiele pomysłów na to, w jaki sposób powinniśmy podróżować po Indiach. Wkrótce przed pałac zajechał terenowy samochód w ochronnych zielonych barwach. Eskortowani przez dwóch służących z karabinami, mając do dyspozycji kierowcę czuliśmy się jak grupka VIP-ów. Jessu podziękował maharadży za gościnę i  wyruszyliśmy w trasę.

 

Droga biegła przez tereny niezamieszkane, pokryte niską, kolczastą roślinnością. Teren falował, wokół nas wznosiły się coraz wyższe wzgórza, potem znów horyzont obniżał się i wzdłuż wyboistej drogi pojawiały się skromne wsie. Nad głową mieliśmy bezchmurne niebo, czasami spośród zieleni  wynurzały się sylwetki ludzkie, najczęściej kobiece. Kobiety niosły na głowie sterty  gałęzi, często nie dotykając nawet swojego ładunku rękami. Niektóre miały na głowach dzbany z wodą. Szły przeważnie boso, ubrane w kolorowe mieniące się od cekinów stroje.

- Nie moglibyśmy zabrać ich na autostop? - Magda pokazała dwie nastoletnie na oko dziewczyny niosące na głowie gliniane naczynia. Nie miałem nic przeciw temu pomysłowi.  Postanowiłem przekazać go kierowcy. Ten zdawał się nie rozumieć, o co mi chodzi. Kiedy wreszcie za pomocą gestów i powtarzanych raz po raz angielskich słów udało mi się opisać mu nasz pomysł, wybuchnął śmiechem. Nie miał zamiaru się zatrzymywać. Nie rozumiałem jego reakcji. Ponieważ jednak zarówno służący, jak i kierowca znali jedynie język gudżarati nie mogłem się dowiedzieć co go tak rozbawiło. Jechaliśmy kilka godzin. W pewnym momencie skręciliśmy z drogi głównej i wjechali w gęstwinę. Drzewa stały się wyższe, zaczęły docierać do nas dziwne, nieznane nam dźwięki.

- Tu, w Gudżaracie jest  rezerwat lwów - zauważył Jessu. - Ciekawe, czy będziemy tamtędy przejeżdżać. 

Zdradzał znajomość terenu i związanych z nim szczegółów. Musiałem przyznać, że przygotował się do tej podróży lepiej niż ja.

Zapadła ciemność. Kierowca nie zwolnił. Widać było, że zna drogę na pamięc. Musiałem się chyba zdrzemnąć. W pewnym momencie zatrzymaliiśmy się przed schodami budynku. Służący wygramolili się z samochodu, otworzyli bagażnik, wyjęli kosze z jedzeniem  i prześcieradła. Idąc za nimi znaleźliśmy się w dużym pomieszczeniu. Staliśmy tam przez dłuższą chwilę w ciemności zanim rozbłysło światło. Dopiero wtedy mogliśmy podziwiać wystrój wnętrza. Wysoko pod sufitem umocowane były wypchane głowy zwierząt, na ścianach wisiały fotografie przedstawiające sceny z polowań. Pośrodku salonu stał duży stół otoczony fotelami obitymi kwiecistą tkaniną.

- Jak na pustelnię, bardzo tu elegancko - skomentował Jessu.

Kiedy wypiliśmy po szklance wody służący pokazali nam nasze pokoje. W każdym z nich stało wielkie łoże z baldachimem z czarnego drewna. Zacząłem rozpakowywać moją walizkę, kiedy przybiegła do mnie Magda. Trzęsąc się ze strachu powiedziała, że w jej pokoju jest trup w szafie i że boi się tam spać. Poszedłem za nią. W rogu pokoju stała szafka wysokości człowieka, przypominająca na pierwszy rzut oka duży zegar z pozytywką. W środku znajdowała się naturalnej wielkości podświetlona fotografia kobiety. Wyglądało to bardzo plastycznie. Rzeczywiście mogło się wydawać, że jest to nieruchoma postać zamknięta w szklanej gablocie.

- Mimo to, nie będę tutaj spać - Magda nerwowo szarpała ramiączko swojej bluzki.

- Możemy się zamienić, pójdziesz do pokoju, z którego przechodzi się do sypialni Jessu, a ja będę spał tutaj.

- Dobrze. Zróbmy tak.

Służący zawołali nas na kolację. Jessu prosił, żeby mu nie przeszkadzać, więc tylko my z Magdą przekąsiliśmy coś niecoś i udali się na spoczynek. Ogarnęła nas tak głęboka cisza i ciemność, że moja opaska na oczy, którą zawsze nakładałem do spania oraz zatyczki do uszu okazały się całkowicie zbędne. Spałem mocno, a kiedy się obudziłem było po ósmej. Zaden dźwięk nie zakłócał panującej w pokojach martwoty. Wydało mi się to nawet nieco nieprzyjemne. W swoim służbowym mieszkaniu w Nowym Jorku przyzwyczajony byłem do grającego od świtu radia. Zawołałem na Magdę, której pokój znajdował się za przeszklonymi, zasłoniętymi ciężką kotarą drzwiami.

- Jestem, jestem, zaraz wstanę.

- Spróbuj obudzić Jessu.

Po chwili rozległ się przerażony głos Magdy:

- Nie ma go tu!

- Jak to nie ma? Sprawdź dobrze! Może poszedł się myć.

- Nie, patrzyłam w łazience. Tam też go nie ma.

- Wskoczyłem w slipki i za chwilę oboje przeszukiwaliśmy pokój Jessu. Było tam mnóstwo starych mebli z czarnego drewna. Odsunąłem wielkie drewniane ramy od obrazów złożone byle jak w kącie sypialni, zaglądałem za ciężkie aksamitne zasłony. Pościel nie była pognieciona, wyglądało na to, że Jessu w ogóle nie wchodził do łóżka.

- Musimy poszukać służących. Jeśli stąd wyszedł, na pewno nam o tym powiedzą.

Kiedy w końcu udało nam się w labiryntach pałacu odnaleźć służących,  wydawali się nie rozumieć, o co nam chodzi.

- Co za ludzie! - denerwowała się Magda. W ogóle nie można się z nimi dogadać.

 - Jessu, Jessu - powtarzała, oni zaś kiwali głowami odpowiadając "Yes, yes, madam."

- Daj spokój. Musimy go poszukać sami.

Wyszliśmy przez  kuchnię na podwórze. Poniewierało się tam mnóstwo  sprzętów o niewiadomym przeznaczeniu. Podwórze otoczone było murem, w którym dostrzegłem  małe drzwi. Pchnąłem je i ujrzeliśmy ziemną drogę. Za nią, aż po horyzont widniały kępy niskich krzewów.  

- Przydałaby się nam lornetka - westchnęła Magda. - Wydaje mi się, że w oddali widzę jakąś budowlę.

- Chodźmy tam. To wygląda na wieżę. Wejdziemy na nią  i zorientujemy sie w okolicy.

Ogarniał mnie coraz większy niepokój. A jeśli Jessu postanowił odłączyć się od nas i samodzielnie kontynuować podróż? Odrzuciłem jednak zaraz tą myśl jako absurdalną.   Nie odważyłby się chyba iść samotnie przez te pustkowia.  

- Nie obawiasz się lampartów? - Magda spojrzała na mnie pytająco.

- Sądzę, że polują raczej w nocy - uspokoiłem ją, czując jak mimo gorąca  robi mi się zimno ze strachu.

Poszliśmy ku wieży. Początkowo posuwaliśmy się ścieżką. Potem  ścieżka zanikła i musieliśmy torować sobie drogę wśród kolczastych krzewów. W pewnym momencie Magda pokazała mi coś, co wyglądało na szkielet dużego zwierzęcia.

- Co to?

- Pewnie kości konia. Albo wielbłąda.

- Wróćmy lepiej.

- Nie bój się, jeszcze trochę i będziemy u celu.

Drobne, kłujące gałęzie tworzyły dywan, po którym szliśmy sycząc co chwila z bólu. Kolce wbijały nam się w stopy. Oboje mieliśmy na nogach sandały. Pomyślałem, że mogą tu być jadowite węże i dreszcz przeszedł mi po plecach.  W pewnym momencie zobaczyliśmy coś, co wyglądało na piaszczystą drogę. Prowadziła do wieży. Okazało się, że jest to otwarta na cztery strony świata budowla nakryta kopułą. Nikt tutaj nie bywał, na co wskazywała gruba warstwa ptasich odchodów i piasek przyniesiony przez wiatr. Wbrew naszym oczekiwaniom z wieży nie rozciągał się interesujący widok.

- Wracamy - zarządziłem.

- Jestem zmęczona.

Magda przylgnęła do mojego ramienia.

- Chodź, kotku. Jeśli tu zostaniemy umrzemy z pragnienia. Nie sądziłem, że ten spacer  zajmie nam tyle czasu.

- Gdzie się mógł podziać ten Jessu? Wiesz co, Andrzeju?  To przecież jeszcze chłopiec. Powinenieś trzymać go krótko. Kiedy go odnajdziemy musisz porządnie na niego nakrzyczeć. Obiecujesz mi to?

- Chodź, kochanie. Teraz musimy uważać, żeby nie zgubić się w tym buszu. Robi się coraz goręcej. 

- Na tym pustkowiu nie ma nic do roboty.

- Nie marudź. Sama chciałaś tu przyjechać.

- Jak wrócimy będę się opalać.

- Świetny pomysł. Czy mamy pójść w lewo, czy w prawo?

Przed nami wyrosła zapora z kolczastych krzaków. Nie pamiętałem tego odcinka trasy. Po chwili wahania skręciłem w prawo. Szliśmy wzdłuż ściany roślinności, która zdawała się gęstnieć i wyrastać o wiele wyżej niż krzewy, przez które przedzieraliśmy się idąc ku wieży. Miałem wrażenie, że zboczyliśmy z właściwej drogi. Nie było jednak sensu wracać. Brnęliśmy przed siebie potykając się o korzenie i suche gałęzie.

- Andrzeju! Chyba widzę ścianę pałacu.

Idąc wzdłuż muru wydostaliśmy się na otwartą przestrzeń. Wznosiła się tam konstrukcja przypominająca niedawno odwiedzoną przez nas wieżę, tyle, że ta była faktycznie wieżą. Prowadziły do niej strome schody.

- Zostań na dole - nakazałem Magdzie a sam zacząłem wspinać się po kamiennych, nadszarpniętych przez czas stopniach. Gdy wszedłem na górną platformę wykrzyknąłem ze zdumienia.

- Jessu! Jesteś tutaj!? Co się z tobą działo?

Nieporuszony moim nagłym wtargnięciem Jessu odwrócił głowę.

- Cicho! Musieliście mnie tu nachodzić? Chciałem spędzić te trzy dni sam.

- Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Martwiłem się o ciebie. Przecież wiesz, że twoja mama prosiła mnie, żebym się tobą opiekował.

Głowa Jessu, odwrócona do mnie profilem, zastygła w nieruchomej pozycji. Przyjrzałem mu się bliżej i zauważyłem, że jego rysy zmieniły się. Zmężniał. Ktoś, kto widział go tuż po wylądowaniu w Delhi i teraz, musiał zauważyć, że z chłopca stał się młodzieńcem. Od naszego oprzyjazdu do Indii minęło zaledwie trzy dni. Zdążył się aż tak zmienić? "Czas przyśpiesza" - przypomniałem sobie słowa Joke'a. Jeśli by tak było, myślałem z przerażeniem, to i ja musiałbym się postarzeć, i Magda. 

- Zostaw mnie samego, Andrzeju.

- Jak to? Nie przyjdziesz nawet na kolację?

- Nie. Mam tu trochę jedzenia - pokazał gazetowe zawiniątko.

- Co to takiego? Skąd to masz?

- Placki chapati. Służący zrobił mi je na śniadanie.

- Bardzo mało ostatnio jadasz.

- Od czasu, gdy opuściliśmy pokład samolotu wciąż mam coś z żołądkiem - zażartował.

- Powiedz mi, jak się tu znalazłeś? - nie chciałem przyznać się przed Jessu, że straciłem orientację w terenie.

- Przyszedłem. To jakieś pół kilometra od pałacu.

- Prowadzi tu jakaś porządna droga? My z Magdą przyszliśmy w to miejsce przedzierając się przez krzaki.

- Tak. Zobacz - tamtędy można nawet przyjechać samochodem.

- Nie widać stąd pałacu.

- Nie. To ulubione miejsce medytacji maharadży. Te wysokie kolczaste krzewy bronią  wstępu lampartom.

- I chcesz tu nocować?

- Spędziłem tu pierwszą noc, spędzę i następne.

Wciąż jeszcze nie byłem pewien, czy pozwolić mu, żeby został na tym odludziu.

- A picie? Nie masz nic do picia.

- O to się nie martw. Maharadża założył tu bardzo pomysłowe urządzenie.

Pokazał na ścianę, w której tkwiło coś w rodzaju kranu. Odkręcił go podstawiając dłoń. Z kranu popłynęła lodowato zimna woda.

- Pitna - dodał Jessu i zwilżył wargi dotykając je dłonią.

- Ale czy gotowana?

- Nie mam pojęcia.

- Może przynieść ci coca coli?

- Nie, dziękuję.

- Mówisz, że popusuł ci się żołądek a nie chcesz coli. Przecież to najlepsze lekarstwo.

- Trzeba się oswajać z miejscowymi bakteriami.

- Nie będziesz się tu nudził?

Jessu spojrzał na mnie zdziwiony.

- Na pewno mniej niż w Nowym Jorku w godzinie szczytu.

- Jak chcesz.  Ale radziłbym ci wrócić na tę noc do domu. Napędziłeś nam okropnego stracha. W tej dziczy wszystko mogło się zdarzyć.

- Nie boję się.

- W każdym razie my z Magdą wracamy.

Zbiegłem po schodach, żeby powiedzieć Magdzie, że zguba sie znalazła i wyruszyliśmy w drogę powrotną do pałacu. Tej nocy miałem niespokojny sen. Śnił mi się Jessu, którego atakował lampart o błoniastych  skrzydłach nietoperza.    
                                            ***
                                             cdn.
 

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Ta przygoda zakonczy sie w Japonii

5 sierpnia 2013
Od dzisiaj zaczynam pisać powieść, której akcja zakończy się w Japonii.
Tytuł: Jessu, Andrzej, Magda.
Jest to moje własne dzieło, do którego mam wyłączność praw autorskich.
Wszelkie kopiowanie, cytowanie, itp. - tylko za moją zgodą.

                                   Jessu, Andrzej, Magda

Z dziennika Andrzeja:
"Był piękny poranek ostatniego dnia stycznia - zimowego miesiąca w Delhi. Słońce lekko podświetlało mgłę okrywającą przezroczystym muślinem niebo i porośnięte trawą błonia przylegające do Rajpatu. Poleciłem kierowcy naszej taksówki, grubokościstemu Sikhowi w szarym turbanie, by się zatrzymał. Przed nami rozciągał się wspaniały widok. Potężna budowla z powodu unoszącej się mgły sprawiała zjawiskowe wrażenie, zdawała się rozpierać przestrzeń. Szeroki jak rzeka asfaltowy gościniec spływał ze wzgórza, na którego szczycie widniała olbrzymia kopuła zwieńczona powiewającą tam flagą Indii. Po prawej i lewej stronie gościńca rozciągały się mury w kolorze indygo. Ponad murami po obu stronach wznosiły się symetrycznie ustawione kopuły mniejszych rozmiarów obok wież w kolorze beżowego piaskowca.

Po raz pierwszy w życiu widziałem coś tak wielkiego i niezwykłego. Spojrzałem na Jessu. Wpatrzony w budowlę zapomniał o naszej obecności. Jego twarz wydała mi się dojrzalsza niż wtedy, kiedy wyruszaliśmy z Nowego Jorku.

Chudy jak trzcina, o czarnych włosach i smukłym nosie wyglądał, jakby należał do tego niezwykłego miejsca i krajobrazu.

- Stańcie tu, zrobię wam zdjęcie – Magda wyjęła z torebki aparat.

- Jeśli chcecie to się fotografujcie. Ja nie mam ochoty – Jessu oddalił się w kierunku trawnika. Zauważyłem, że nasz kierowca, Sikh przygląda mu się zza szyb taksówki.

Gdy już porobiliśmy sobie zdjęcia, na miejsce, gdzie znajdowaliśmy się podjechał autokar. Wysypali się z niego kolorowo ubrani ludzie – większość kobiet miała na czole czerwoną kropkę i ubrana była w połyskliwe tkaniny. Drobne, również kolorowo ubrane dzieci o wielkich czarnych oczach rozbiegły się po trawniku. Mężczyźni fotografowali zapamiętale. W pewnym momencie jeden z nich podszedł do mnie pytając czy może się ze mną sfotografować. Jego prośba wydała mi się cokolwiek dziwna, nie miałem jednak powodu, by się nie zgodzić. Jeszcze bardziej zdumiałem się, kiedy mężczyzna pokazał na Magdę i na Jessu – z nimi też! – dodał, ale ponieważ Jessu nie reagował na moje prośby nieznajomy zadowolił się naszą dwójką. W rozmowie okazało się, że pochodzi z południa Indii. Za chwilę do trawnika podjechał następny autokar i wysypało się z niego drugie tyle rodzin z dziećmi. Ci ludzie ubrani byli również dość kolorowo, kobiety jednak, zamiast połyskliwych tkanin nosiły coś jakby suknie spod których wystawały spodnie. Na głowach miały chustki. Mężczyźni mieli na sobie czarne płaszcze. Zauważyłem, że jeden z nich zbliża się do Jessu. Zamienili parę słów i Jessu, chyba po raz pierwszy od początku naszej wyprawy uśmiechnął się.

- Pytał mnie, czy ja także pochodzę z Kaszmiru – wyjaśnił mi pózniej Jessu. – Bardzo się zdziwił, kiedy zaprzeczyłem. Ta wycieczka przyjechała ze Srinagaru – dodał. - Teraz panuje tam surowa zima.

Był to cały komentarz, jaki wygłosił po wizycie pod pałacem prezydenckim w New Delhi. Wydawał się być zamyślony i nieobecny. Dopiero kiedy przyjechaliśmy do hotelu napełnionego dźwiękami tabli i zapachem kadzidła i przystąpili do omawiania następnych etapów naszej podróży, ożywił się.

- Spójrzcie, to całe Indie. Podzieliłem je na sektory, ale i tak nie zdążylibyśmy objechać nawet stolic wszystkich stanów. Toteż wybrałem tylko te miejsca, gdzie znajdują się stare pałace maharadżów. Ktoś taki jak Mielchor musiał pochodzić z bogatego rodu.

- Tych punktów jest mnóstwo! – wykrzyknęła Magda. Będziemy musieli pędzić przez Indie z szybkością huraganu.

- Postaramy się robić to bez niepotrzebnego pośpiechu. Pomogą nam miejscowi – Jessu z wiarą podchodził do czekającego nas przedsięwzięcia.

- A jeśli już znajdziesz Melchiora – co mu powiesz? – spytała Magda.

- Mam z nim mnóstwo rzeczy do omówienia – odparł zagadkowo Jessu.

- Od czego mielibyśmy zacząć? - spytałem, gdyż miałem za zadanie czuwać nad

każdym krokiem Jessu i pilnować, aby ta wyprawa nie stała się okazją do jego zbytniego usamodzielnienia się.

- Spójrzcie tutaj: w północno-zachodniej części Indii jest stan, którego kształt na mapie przypomina dziób wielkiego ptaka. Mnóstwo tam starych pałaców. To Gudżarat. Zaczniemy od niego. A teraz chodźmy spać.

- A kolacja?

- Obejdę się bez niej. Od dzisiaj zaczynam post.

- No masz! - parsknęła z oburzenia Magda. - Andrzej, my nie musimy się umartwiać, prawda?

Przyznałem jej rację. Odprowadziliśmy Jessu do pokoju i udali się do sali restauracyjnej na dole.
Na prawo od wejścia, przy kontuarze, kręciło się kilku kelnerów. Ubrani w czarne garnitury i białe koszule chodzili z miejsca na miejsce bez celu. Wybraliśmy stolik przy przeszklonej ścianie. Mogliśmy stąd widzieć hotelowy ogród. Był tam podświetlony basen, ale o tej porze roku goście nie kwapili się do kąpieli. Obejrzeliśmy wszystkie dania w karcie. Magda miała ochotę spróbować czegoś lokalnego, więc wybraliśmy potrawę, która nazywała się sambar. Wciąż nie zjawiał się kelner. Zerkałem w stronę spacerujacych, ale dopiero po długich usiłowaniach ściągnięcia wzrokiem jednego z nich przyszedł, by przyjąć zamówienie. Kiedy przyniósł miseczki wypełnione żółto-zielonym płynem zaniepokoiłem się o nasze żoładki. Potrawa jednak okazała się jadalna, chociaż nieco piekła w język. Aby ugasić pragnienie zamówiliśmy mnóstwo lekkiego, delikatnie musującego miejscowego piwa. Ta skromna kolacja kosztowała nas dosyć sporo. Obliczyłem, że również za hotel trzeba będzie zapłacić astronomiczną sumę i powiedziałem to Magdzie.


- Chyba ten twój szef nie skąpi ci forsy - odparła niefrasobliwie, zanurzając nos w karcie deserów.

- Skąpić nie skąpi, ale to dopiero początek naszej podróży. Przy tych cenach szybko stopnieje nam konto.

- Nie martw się, w razie czego dorobię.

Tylko tego brakowało - pomyślałem. Nie powiedziałem jednak tego Magdzie, by nie dać jej okazji do rozważań zmierzających do wprowadzenia owego pomysłu w życie.

Następnego dnia bladym świtem znaleźliśmy się na lotnisku Indiry Gandhi. To, co tam ujrzałem przyprawiło mnie o odpływ energii. Przed lotniskiem kłębił się tłum. Z jakiegoś niejasnego dla mnie powodu pasażerom nie pozwalano na swobodne wejście do gmachu, toteż i my musielismy ustawić się na końcu kolejki i popychając wózek z naszymi bagażami torować sobie drogę wśród innych wózków, kobiet z dziećmi na ręku i za rękę, wiercących się bez ustanku młodzieńców, starców w osobliwych strojach i spowitych w tkaniny starych kobiet na wózkach inwalidzkich popychanych przez inne kobiety bądź mężczyzn. W tym chaosie trudno było się skupic nie mówiąc o rozmowie, toteż każdy z nas starał się pilnować bagażu i trzymanego w ręku biletu, gdyż, jak zauważyłem, przy wejściu do budynku trzeba było okazać bilety na samolot. Wreszcie nadeszła nasza kolej i żołnierz uzbrojony w karabin wpuścił naszą trójkę do hali lotniska uważnie oglądajac paszporty. Wewnątrz było nieco luźniej. Kiedy na ekranie monitora ukazał się numer naszego lotu, przed wskazaną bramką zaczął gromadzić się tłumek, tym razem złożony z mężczyzn w białych długich sukniach i czapeczkach przypominających zwężający się ku górze walec. Czekała nas skomplikowana procedura przechodzenia przez piszczące bramki, prześwietlenia bagażu a następnie szczegółowej kontroli osobistej. Gdy wreszcie puszczono nas na drugą stronę musieliśmy otworzyć nasz podręczny bagaż, który został dokładnie przeszukany. Nigdy dotychczas nie spotkałem się z tak szczegółowymi kontrolami. Potem przyzwyczaiłem sie, że gdziekolwiek byśmy nie lecieli, było to normą. W czasie całej podróży Jessu prawie się nie odzywał. Próbowałem wybadać jakie ma plany, ale powiedział tylko, że z Ahmedabadu natychmiast udamy się do Morvi. Nie zadawałem pytań, gdyż z przewodników wynikało, że w Morvi jest stary pałac. Niepokoiło mnie jedynie to, że niedawno tereny te nawiedzone zostały przez potężne trzęsienie ziemi i było całkiem prawdopodobne, że wstrząsy mogą się powtórzyć. Powiedziałem to Jessu, ale zupełnie nie przejął się moją uwagą. Miałem wrażenie, że z każdą chwilą podróży pogrąża się w trans. Magda, przeciwnie, szczebiotała z coraz większym ożywieniem. Zastanawiałem się jak długo zdołamy podróżować w trójkę przy tak różnym nastawieniu do całej wyprawy. Co gorsza Jessu zdawał sie zupełnie nie potrzebować mojej obecności. Mimo, iż to ja załatwiałem kwestie praktyczne związane z podróżą wydawało mi się, że gdybym zostawił go samemu sobie, znalazłby własny sposób jej kontynuowania. Musiałem bardzo uważać by nie zrazić go do siebie. W przeciwnym wypadku moja i Magdy podróż po Indiach natychmiast by się skończyła, tak jak fundusze i moja praca u Joke’a. Czułem się jak ktoś, kto balansuje na cienkiej linie.
                                  ***
                                   cdn.