niedziela, 18 sierpnia 2013

Jessu, Andrzej, Magda Rozdział IV

                                                       Rozdział czwarty

Nazajutrz zjawił się maharadża. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Zapytany, jak minęła podróż odparł krótko:

- Wracam z Bhuj.

Siedzieliśmy przy śniadaniu w salonie. Właśnie brałem do ust apetycznie wyglądający wegetariański kotlet kiedy krzesło pode mną zatrzęsło się, jakbym zamiast na solidnym drewnianym meblu siedział na czajniku z gotującą się wodą, którego pokrywka zaczęła podskakiwać. Magda zapiszczała z przerażenia. Zanim jednak zdążyliśmy zareagować drgania ustały.

- To wciąż jeszcze odbicia tamtych wstrząsów - pokręcił głową maharadża.

- Nic nam nie grozi? - spytałem nerwowo. Byłem gotów zarządzić natychmiastowy wyjazd z zagrożonego terenu.

- Moglibyśmy tam pojechać - odezwał się Jessu spojrzawszy na maharadżę.

- Do Bhuj? Nawet nie wyobrażacie sobie, co się tam dzieje. Miasto jest stertą gruzów - maharadża podniósł dłoń. - Kali zbiera swoje żniwo - dodał. - Dam wam

samochód i dwóch żołnierzy eskorty. Pojedziecie do Porbander.

- Czy w tamtym mieście nikt nie ucierpiał? Kto mieszka w pałacu w Porbander? - zapytał Jessu.

- Obecnie nikt. Ale możecie go obejrzeć. Nie było tam takich zniszczeń, jak w Bhuj. Pojedzie z wami ktoś, kto będzie waszym przewodnikiem. Randi!

Z pokoju obok wynurzył się potężnie wyglądający mężczyzna, którego maharadża nazwał Randim. Służący znieśli nasze rzeczy i w pół godziny byliśmy gotowi do drogi. Nie miałem pojęcia dlaczego maharadża nas tam wysyła, jeśli pałac jest niezamieszkany. Widziałem jednak, że Jessu aż pali się do podróży. Dopiero po przybyciu do Porbander przekonałem się, jak wielkim jestem ignorantem w indyjskich sprawach. Nasz samochód zatrzymał się przed czymś, co wyglądało jak potężna biała katedra z ogromną kopułą. Biel kamienia aż kłuła w oczy. Randi kazał nam zdjąć buty i pokazał na tabliczkę w języku angielskim: 'Dom Gandhiego'. "No tak, skąd mogłem wiedzieć" - zakląłem pod nosem. Weszliśmy przez bramę na dziedziniec, do którego przylegał niepozorny dom. Była tam druga brama, o wiele skromniejsza, z napisami w jakimś lokalnym języku. Zwiedzanie pomieszczeń nie było zbyt ciekawym zajęciem. Brak tam było jakichkolwiek mebli. W jednym z pokoi stał kołowrotek i niskie siedzisko. Swoją drogą, jak można było spędzać czas na czymś tak niewygodnym. Na ścianach wisiały biało-czarne zdjecia nienajlepszej jakości. Randi zdawał się poruszać z jakąś szczególną powagą. Kiedy patrzył na zdjęcia, na jego twarzy pojawiał się wyraz uwielbienia. Słabo pamiętałem całą tę historię z Gandhim. Być może Randi to dostrzegł, bo zbliżyl się do mnie i próbował mi o nim opowiedzieć. Rozumiałem co któreś słowo (niewyraźna wymowa Randiego bardzo utrudniała konwersację). Kątem oka widziałem, że Magda się nudzi. Nie mogłem obserwować Jessu, bo cały czas w sposób irytujący pozostawał w tyle. Zaczynałem podejrzewać, że rozumie napisy w języku lokalnym umieszczone pod zdjęciami. Ale chyba się myliłem. Podszedł do Randiego i odciągnąwszy go na bok, zaczął zasypywać go pytaniami. Nie miałem cierpliwości, żeby im towarzyszyć. Ponieważ wydawało mi sie, że wszystko już obejrzałem, zawołałem na Magdę i zeszliśmy na dół zostawiając Jessu z Randim.

- Wyjdźmy na ulicę. Może uda się nam kupić coś do picia - szepnęła Magda.

W wąskiej uliczce natrafiliśmy na sklepik, gdzie kupiliśmy coca-colę. Po godzinie z bramy muzeum wynurzył się Jessu. Szedł zamyślony, jakby udzieliło mu się nabożne skupienie naszego przewodnika. W ręku niósł jakąś księgę. Po raz ostatni odwrócił się ku fasadzie rodzinnego domu Gandhiego, po czym spojrzał na nas jakby z wyrzutem. Pod jego dojrzałym, poważnym wzrokiem poczułem się nieswojo.

- Jedźmy do pałacu - zarządził. Randi przekazał polecenie kierowcy i wkrótce byliśmy na piaszczystym morskim brzegu. Pałac stał na niewielkim wzniesieniu,

za naszymi plecami, w odległości może ośmiuset metrów zaczynało się miasto. Brama pałacu była zamknięta. Randi wyjął z kieszeni plik kluczy i otworzył ją.

Kiedy pchnął olbrzymie skrzydło pałacowych drzwi zobaczyliśmy, że podłogę pokrywa szary pył. Zasypane nim były również blaty stołów i ramy obrazów. Niektóre prace sprawiały wrażenie wydartych z ram. Zwisały poszarpane, zżerane przez robaka wilgoci.

- To trąba powietrzna - tłumaczył Randi widząc nasze zainteresowanie zniszczonymi, leżącymi na podłodze kartonami przedstawiającymi romantyczne pejzaże. - Wpadła tu i zniszczyła rysunki.

Kiedy weszliśmy do dużej sali, w której wisiały obrazy, Jessu, nie oglądając się na Randiego podszedł do płótna przedstawiającego człowieka w długim, haftowanym płaszczu. Człowiek ten miał na głowie coś w rodzaju beretu przyozdobionego drogimi kamieniami.

- Kto to? - spytał Jessu.

- Właściciel tego pałacu. Już nie żyje.

Zbliżyliśmy się wraz z Magdą do ściany, na której wisiał obraz.

Jessu wydawał się być mocno poruszony.

- Z opowiadań matki wynikało, że był tak właśnie ubrany.

- Kto? - wyrwało się Magdzie.

- Melchior.

Jessu wodził palcem po powierzchni płótna ścierając warstwę suchego, szarego pyłu.

- Tak dawniej nosili się maharadżowie - wyjaśnił Randi.

- Dawniej. A teraz? - Jessu spojrzał na niego pytająco.

- Czasami na uroczystości, ubierają się w tradycyjny strój.

Spojrzałem na ścianę nad obrazem. Biegła wzdłuż niej gruba rysa. Randi poszedł za moim wzrokiem

- To ślad po trzęsieniu ziemi. Tutaj też.

Zastanawiałem się czy sufit też jest popękany. Pałac zrobił na mnie przygnębiające wrażenie. Zwierzyłem się z mych refleksji Magdzie.

- No, może jest trochę zaniedbany. Ale to musi być fantastycznie móc posiadać pałac. Jak myślisz, Andrzejku, nie moglibyśmy go kupić?

- Chyba zwariowałaś. Co byśmy z nim robili?

- Urządzili hotel, albo coś w tym stylu.

- Kto by tu przyjechał. Drogi kiepskie i wciąż trzęsienia ziemi.

Magda zamilkła, ale widziałem, że idea posiadania na własność pałacu nie daje jej spokoju.

- Dobrze, kochanie, jeśli spotkamy właściciela, porozmawiamy o możliwości kupna - zażartowałem.

- Dzisiaj będziecie nocować w ośrodku wypoczynkowym, pół kilometra stąd - odezwał się Randi.

- Cudownie! Czy tam jest basen? - wykrzyknęła Magda.

- Nie, ale taras wychodzi wprost na morze - uśmiechnął sie przewodnik.

- Czy żyją jacyś potomkowie właściciela pałacu? - zapytał Jessu.

- Tak, może nawet jego syn zaszczyci nas swoją obecnością i będziecie mogli go poznać. Jedźmy do ośrodka. Tam już czeka na was obiad.

- Obiad, rzecz święta - z przekąsem zauważył Jessu. Dla nas z Magdą jednak obiad był czymś, co nie zasługiwało na ironiczne komentarze.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz