poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Ta przygoda zakonczy sie w Japonii

5 sierpnia 2013
Od dzisiaj zaczynam pisać powieść, której akcja zakończy się w Japonii.
Tytuł: Jessu, Andrzej, Magda.
Jest to moje własne dzieło, do którego mam wyłączność praw autorskich.
Wszelkie kopiowanie, cytowanie, itp. - tylko za moją zgodą.

                                   Jessu, Andrzej, Magda

Z dziennika Andrzeja:
"Był piękny poranek ostatniego dnia stycznia - zimowego miesiąca w Delhi. Słońce lekko podświetlało mgłę okrywającą przezroczystym muślinem niebo i porośnięte trawą błonia przylegające do Rajpatu. Poleciłem kierowcy naszej taksówki, grubokościstemu Sikhowi w szarym turbanie, by się zatrzymał. Przed nami rozciągał się wspaniały widok. Potężna budowla z powodu unoszącej się mgły sprawiała zjawiskowe wrażenie, zdawała się rozpierać przestrzeń. Szeroki jak rzeka asfaltowy gościniec spływał ze wzgórza, na którego szczycie widniała olbrzymia kopuła zwieńczona powiewającą tam flagą Indii. Po prawej i lewej stronie gościńca rozciągały się mury w kolorze indygo. Ponad murami po obu stronach wznosiły się symetrycznie ustawione kopuły mniejszych rozmiarów obok wież w kolorze beżowego piaskowca.

Po raz pierwszy w życiu widziałem coś tak wielkiego i niezwykłego. Spojrzałem na Jessu. Wpatrzony w budowlę zapomniał o naszej obecności. Jego twarz wydała mi się dojrzalsza niż wtedy, kiedy wyruszaliśmy z Nowego Jorku.

Chudy jak trzcina, o czarnych włosach i smukłym nosie wyglądał, jakby należał do tego niezwykłego miejsca i krajobrazu.

- Stańcie tu, zrobię wam zdjęcie – Magda wyjęła z torebki aparat.

- Jeśli chcecie to się fotografujcie. Ja nie mam ochoty – Jessu oddalił się w kierunku trawnika. Zauważyłem, że nasz kierowca, Sikh przygląda mu się zza szyb taksówki.

Gdy już porobiliśmy sobie zdjęcia, na miejsce, gdzie znajdowaliśmy się podjechał autokar. Wysypali się z niego kolorowo ubrani ludzie – większość kobiet miała na czole czerwoną kropkę i ubrana była w połyskliwe tkaniny. Drobne, również kolorowo ubrane dzieci o wielkich czarnych oczach rozbiegły się po trawniku. Mężczyźni fotografowali zapamiętale. W pewnym momencie jeden z nich podszedł do mnie pytając czy może się ze mną sfotografować. Jego prośba wydała mi się cokolwiek dziwna, nie miałem jednak powodu, by się nie zgodzić. Jeszcze bardziej zdumiałem się, kiedy mężczyzna pokazał na Magdę i na Jessu – z nimi też! – dodał, ale ponieważ Jessu nie reagował na moje prośby nieznajomy zadowolił się naszą dwójką. W rozmowie okazało się, że pochodzi z południa Indii. Za chwilę do trawnika podjechał następny autokar i wysypało się z niego drugie tyle rodzin z dziećmi. Ci ludzie ubrani byli również dość kolorowo, kobiety jednak, zamiast połyskliwych tkanin nosiły coś jakby suknie spod których wystawały spodnie. Na głowach miały chustki. Mężczyźni mieli na sobie czarne płaszcze. Zauważyłem, że jeden z nich zbliża się do Jessu. Zamienili parę słów i Jessu, chyba po raz pierwszy od początku naszej wyprawy uśmiechnął się.

- Pytał mnie, czy ja także pochodzę z Kaszmiru – wyjaśnił mi pózniej Jessu. – Bardzo się zdziwił, kiedy zaprzeczyłem. Ta wycieczka przyjechała ze Srinagaru – dodał. - Teraz panuje tam surowa zima.

Był to cały komentarz, jaki wygłosił po wizycie pod pałacem prezydenckim w New Delhi. Wydawał się być zamyślony i nieobecny. Dopiero kiedy przyjechaliśmy do hotelu napełnionego dźwiękami tabli i zapachem kadzidła i przystąpili do omawiania następnych etapów naszej podróży, ożywił się.

- Spójrzcie, to całe Indie. Podzieliłem je na sektory, ale i tak nie zdążylibyśmy objechać nawet stolic wszystkich stanów. Toteż wybrałem tylko te miejsca, gdzie znajdują się stare pałace maharadżów. Ktoś taki jak Mielchor musiał pochodzić z bogatego rodu.

- Tych punktów jest mnóstwo! – wykrzyknęła Magda. Będziemy musieli pędzić przez Indie z szybkością huraganu.

- Postaramy się robić to bez niepotrzebnego pośpiechu. Pomogą nam miejscowi – Jessu z wiarą podchodził do czekającego nas przedsięwzięcia.

- A jeśli już znajdziesz Melchiora – co mu powiesz? – spytała Magda.

- Mam z nim mnóstwo rzeczy do omówienia – odparł zagadkowo Jessu.

- Od czego mielibyśmy zacząć? - spytałem, gdyż miałem za zadanie czuwać nad

każdym krokiem Jessu i pilnować, aby ta wyprawa nie stała się okazją do jego zbytniego usamodzielnienia się.

- Spójrzcie tutaj: w północno-zachodniej części Indii jest stan, którego kształt na mapie przypomina dziób wielkiego ptaka. Mnóstwo tam starych pałaców. To Gudżarat. Zaczniemy od niego. A teraz chodźmy spać.

- A kolacja?

- Obejdę się bez niej. Od dzisiaj zaczynam post.

- No masz! - parsknęła z oburzenia Magda. - Andrzej, my nie musimy się umartwiać, prawda?

Przyznałem jej rację. Odprowadziliśmy Jessu do pokoju i udali się do sali restauracyjnej na dole.
Na prawo od wejścia, przy kontuarze, kręciło się kilku kelnerów. Ubrani w czarne garnitury i białe koszule chodzili z miejsca na miejsce bez celu. Wybraliśmy stolik przy przeszklonej ścianie. Mogliśmy stąd widzieć hotelowy ogród. Był tam podświetlony basen, ale o tej porze roku goście nie kwapili się do kąpieli. Obejrzeliśmy wszystkie dania w karcie. Magda miała ochotę spróbować czegoś lokalnego, więc wybraliśmy potrawę, która nazywała się sambar. Wciąż nie zjawiał się kelner. Zerkałem w stronę spacerujacych, ale dopiero po długich usiłowaniach ściągnięcia wzrokiem jednego z nich przyszedł, by przyjąć zamówienie. Kiedy przyniósł miseczki wypełnione żółto-zielonym płynem zaniepokoiłem się o nasze żoładki. Potrawa jednak okazała się jadalna, chociaż nieco piekła w język. Aby ugasić pragnienie zamówiliśmy mnóstwo lekkiego, delikatnie musującego miejscowego piwa. Ta skromna kolacja kosztowała nas dosyć sporo. Obliczyłem, że również za hotel trzeba będzie zapłacić astronomiczną sumę i powiedziałem to Magdzie.


- Chyba ten twój szef nie skąpi ci forsy - odparła niefrasobliwie, zanurzając nos w karcie deserów.

- Skąpić nie skąpi, ale to dopiero początek naszej podróży. Przy tych cenach szybko stopnieje nam konto.

- Nie martw się, w razie czego dorobię.

Tylko tego brakowało - pomyślałem. Nie powiedziałem jednak tego Magdzie, by nie dać jej okazji do rozważań zmierzających do wprowadzenia owego pomysłu w życie.

Następnego dnia bladym świtem znaleźliśmy się na lotnisku Indiry Gandhi. To, co tam ujrzałem przyprawiło mnie o odpływ energii. Przed lotniskiem kłębił się tłum. Z jakiegoś niejasnego dla mnie powodu pasażerom nie pozwalano na swobodne wejście do gmachu, toteż i my musielismy ustawić się na końcu kolejki i popychając wózek z naszymi bagażami torować sobie drogę wśród innych wózków, kobiet z dziećmi na ręku i za rękę, wiercących się bez ustanku młodzieńców, starców w osobliwych strojach i spowitych w tkaniny starych kobiet na wózkach inwalidzkich popychanych przez inne kobiety bądź mężczyzn. W tym chaosie trudno było się skupic nie mówiąc o rozmowie, toteż każdy z nas starał się pilnować bagażu i trzymanego w ręku biletu, gdyż, jak zauważyłem, przy wejściu do budynku trzeba było okazać bilety na samolot. Wreszcie nadeszła nasza kolej i żołnierz uzbrojony w karabin wpuścił naszą trójkę do hali lotniska uważnie oglądajac paszporty. Wewnątrz było nieco luźniej. Kiedy na ekranie monitora ukazał się numer naszego lotu, przed wskazaną bramką zaczął gromadzić się tłumek, tym razem złożony z mężczyzn w białych długich sukniach i czapeczkach przypominających zwężający się ku górze walec. Czekała nas skomplikowana procedura przechodzenia przez piszczące bramki, prześwietlenia bagażu a następnie szczegółowej kontroli osobistej. Gdy wreszcie puszczono nas na drugą stronę musieliśmy otworzyć nasz podręczny bagaż, który został dokładnie przeszukany. Nigdy dotychczas nie spotkałem się z tak szczegółowymi kontrolami. Potem przyzwyczaiłem sie, że gdziekolwiek byśmy nie lecieli, było to normą. W czasie całej podróży Jessu prawie się nie odzywał. Próbowałem wybadać jakie ma plany, ale powiedział tylko, że z Ahmedabadu natychmiast udamy się do Morvi. Nie zadawałem pytań, gdyż z przewodników wynikało, że w Morvi jest stary pałac. Niepokoiło mnie jedynie to, że niedawno tereny te nawiedzone zostały przez potężne trzęsienie ziemi i było całkiem prawdopodobne, że wstrząsy mogą się powtórzyć. Powiedziałem to Jessu, ale zupełnie nie przejął się moją uwagą. Miałem wrażenie, że z każdą chwilą podróży pogrąża się w trans. Magda, przeciwnie, szczebiotała z coraz większym ożywieniem. Zastanawiałem się jak długo zdołamy podróżować w trójkę przy tak różnym nastawieniu do całej wyprawy. Co gorsza Jessu zdawał sie zupełnie nie potrzebować mojej obecności. Mimo, iż to ja załatwiałem kwestie praktyczne związane z podróżą wydawało mi się, że gdybym zostawił go samemu sobie, znalazłby własny sposób jej kontynuowania. Musiałem bardzo uważać by nie zrazić go do siebie. W przeciwnym wypadku moja i Magdy podróż po Indiach natychmiast by się skończyła, tak jak fundusze i moja praca u Joke’a. Czułem się jak ktoś, kto balansuje na cienkiej linie.
                                  ***
                                   cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz