Rozdział szósty
Telepaliśmy się wojskowym samochodem terenowym, wyziębieni do szpiku kości z powodu włączonej na maksa klimatyzacji. Za każdym razem, kiedy prosiłem Randiego by zmniejszył nawiew robiło się nieco cieplej. Później jednak, z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu powietrze znów wiało lodem. Nie pozostawało nic innego jak owijać się częściami garderoby, które mieliśmy ze sobą w bagażu. Po kilku godzinach jazdy samochód zboczył z drogi głównej i wjechawszy na piaszczysty trakt, przystanął. Randi kazał nam wysiąść. Poszliśmy za nim w kierunku niewielkiej budowli, która z bliska okazała się być na wpół zrujnowaną świątynią.
- To świątynia słońca. Ma ponad tysiąc pięćset lat - objaśnił nam Randi.
Magda zapragnęła sfotografować się na zrujnowanych schodach. Zacząłem
poszukiwać odpowiedniego ujęcia dla fotografii. Z tyłu, tuż nad głową Magdy widać było postacie mężczyzn i kobiet, zespolonych w miłosnym transie. Za pomocą zoomu ustawiłem odległość zbliżywszy twarz Magdy najbardziej, jak było to możliwe. Mogłem teraz dostrzec liczne zmarszczki w okolicy jej oczu. "Powinna stosować wyższy numer filtra słonecznego" - pomyślałem. "Słońce źle robi jej na cerę." Pstryknąłem zdjęcie. Kątem oka spostrzegłem Jessu wspinającego się na stopnie świątyni. Usiadł na niewielkiej platformie w najwyższym punkcie budowli, tam gdzie znajdował się otwór wejściowy, skrzyżował nogi i zmróżywszy oczy oddał się medytacji. Szukałem najdogodniejszego miejsca, żeby go sfotografować. W pewnej chwili zobaczyłem, że od strony lasu zbliżają się ku świątyni brawnie ubrane kobiety. Zauważywszy nas przystanęły niezdecydowane. W końcu odważyły się podejść. Niosły na głowach suche gałęzie. W pobliżu światyni złożyły swój bagaż na ziemi. Medytujący Jessu przyciągnął ich uwagę. Po chwili wahania jedna z nich zerwała kilka liści z rosnących dokoła kolczastych krzewów i zbliżyła się do Jessu, Ukłoniwszy się położyła przed nim liście. Uniósł lekko brwi, zaciekawiony jej zachowaniem. Kobieta oddaliła się. Teraz podeszła druga i powtórzyła gest pierwszej. Jessu siedział nieporuszony. Następnie obie odeszły ułożywszy sobie na głowach gałęzie. Pokręciliśmy się trochę wokół ruin i wsiedli do samochodu. Po trzech godzinach Randi obwieścił, że wkrótce znajdziemy się w Mandvi.
- Napiłbym się dobrego, zimnego piwa - westchnąłem.
Randi poruszył się niespokojnie na przednim siedzeniu.
- Nic z tego - zaśmiał się - w stanie Gudżarat obowiązuje całkowity zakaz picia alkoholu.
- Jak to, nawet piwa?
- Ani piwa, ani wina, ani whisky.
- Ładna historia. Dobrze, że przynajmniej nie zakazuje się coca coli - powiedziałem do Jessu. Na nim, naturalnie, takie rzeczy nie robiły wrażenia. Siedział, jak zawsze, bez ruchu i gapił się na przesuwający się za oknem krajobraz. Chwilami, patrząc na niego, odczuwałem coś w rodzaju irytacji.
- Nie martw się, Andrzej. Spójrz, chyba jesteśmy na miejscu.
Zajechaliśmy pod niepozorny barak. Kiedy wysiedliśmy z samochodu zobaczyłem w oddali rozstawione na piasku duże namioty.
- Oto wasza kwatera - pokazał Randi.
Wiał silny wiatr. Z trudem szliśmy w kierunku naszego namiotu. Drobiny piasku wdzierały nam się pod powieki.
- Tam jest ocean - wykrzyknęła Magda. Daleko od nas, w odległości może pół kilometra widać było spienione fale. Od morza dzieliła nas szeroka, płaska plaża. Z ulgą schroniliśmy się na werandzie luksusowego, targanego wściekłymi
powiewami wiatru, płóciennego domu. Zauważyłem, że wszystkie namioty są pozajmowane. Przed niektórymi z nich stały leżaki. Siedzieli na nich ludzie wyglądający na Europejczyków.
- Kto to? - spytałem Randiego.
- Syn maharadży w tym roku otworzył tutaj nadmorski resort. To pierwsza grupa gości, jaka przyjechała do Mandvi. I w dodatku, szykuje się specjalna atrakcja - sikhijski ślub.
- Tutaj? - zdziwiłem się.
- Tak. Niedaleko stąd jest pałac. Jeden z potężnych biznesmenów wynajął go na przyjęcie. Ceremonia ślubu odbędzie się, naturalnie, w gurudwarze.
- Kiedy? - Magda aż poczerwieniała z emocji.
- Dziś po południu. Jesteście zaproszeni - rzucił na odchodnym Randi przykazując nam, byśmy o czwartej czekali pod barakiem. - Nie zapomnijcie wziąć nakryć głowy - dodał.
Zostaliśmy sami. Mogliśmy teraz oglądnąć namiot. Wydał mi się krzyżówką tradycyjnej sypialni pałacowej indyjskich władców z architekturą kinetyczną, jaką widziałem kiedyś na okładce magazynu dla architektów. Wszystkie cztery ściany wydymały się od podmuchów wiatru, gwizdanie i łopotanie drażniło nerwy. Pomyślałem z przerażeniem, że moje zatyczki do uczu mogą okazać się niewystarczające, jeśli wiatr nie ustanie w nocy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz