Rozdział drugi
Nasz biały samochód marki ambasador wolniutko podjeżdżał
pod ogrodzenie, za którym rysowały się kształty pałacu. Stanowił on symetryczną
konstrukcję z przewagą linii poziomych. Nie wyglądał na zabytek. Jessu chyba
pomyślał to samo, gdyż spojrzawszy na pałac pokręcił głową z dezaprobatą. Kiedy
znaleźliśmy się pod bramą, nieruchomo dotychczas stojący strażnik wyszedł ku
nam z karabinem w ręku.
- Chcielibyśmy złożyć wizytę maharadży - powiedział Jessu.
Ku memu zdziwieniu żołnierz bez słowa skinął głową na
dwóch ludzi, którzy wynurzyli się z głębi ogrodu i otworzyli bramę. Zajechaliśmy
pod schody prowadzące do pałacu. Zołnierz wyjął telefon komórkowy i po krótkiej
chwili z wnętrza budynku wyszedł sam maharadża. Był to niemłody mężczyzna o
siwych włosach i wspaniałej, długiej do pasa brodzie. Jessu skłonił mu się
miejscowym zwyczajem.
- Namaskar - rzekł składając ręce jak do modlitwy.
- Namaskar - odpowiedział maharadża. - Czy to wy dzwoniliscie do mnie z
Delhi?
Jessu podniósł głowę.
- Tak, to ja dzwoniłem.
- Zapraszam do środka.
Weszliśmy do przedsionka, którego sufit udekorowany był
dużym, wpisanym w kształt elipsy freskiem. Zadrżałem. Mój wzrok padł na
olbrzymiego tygrysa stojącego po prawej
stronie przy wejściu do salonu. Z lewej strony stał drugi tygrys, znacznie
przerastający rozmiarami pierwszego. Zorientowałem się, że oba były wypchane i
odetchnąłem z ulgą.
- Siadajcie - wskazał nam krzesła maharadża. Skinął na służącego, który
zniknął, by po chwili przynieść nam szklanki z wodą do picia. - Oto mój pałac.
Jak pan widzi - zwrócił się do Jessu - pochodzi on zaledwie z okresu tuż przed
pierwszą wojną światową. Nie ma nawet tysiąca lat - maharadża usmiechnął się. -
Nie znam też człowieka o imieniu Melchior. Czy to jakiś pana krewny?
- Wiem o nim bardzo mało. Nie jestem nawet pewien, czy nosi tytuł
maharadży. Moja matka twierdzi, że jest bardzo bogatym człowiekiem...
- To jeszcze o niczym nie świadczy. W ciagu kilku ostatnich dekad narobiło
się bogaczy i nie wszyscy pochodzą z rodów ksiażęcych czy królewskich. Być może jednak, wędrując od miasta do
miasta, od pałacu do pałacu w końcu natrafi pan na ślad Melchiora. Większość z
nas, dawnych maharadżów utrzymuje ze sobą kontakty, albo odwiedza tych samych
guru. Wiecie co - maharadża ogarnał wzrokiem naszą trójkę - zatrzymajcie się u
mnie na kilka dni. Oddam wam do dyspozycji mój dom-pustelnię w dżungli. Jutro
udaję się w kilkudniową podróż. Kiedy wrócę, spróbuję pomóc wam w
zorganizowaniu dalszej podróży.
- Pustelnia w dżungli! To fascynujące - wykrzyknęła Magda. - Czy przychodzą
tam dzikie zwierzęta?
- Niestety, tak. Mówię niestety, gdyż dwa
lata temu zdarzyło się, że lampart zjadł jedną z kobiet, które były u
mnie na służbie. Nie wolno wychodzić z domu po zmroku.
Magdzie zrobiło się nieswojo. Przyznam, że i ja nieco się
zaniepokoiłem słysząc tą uwagę. Jednak Jessu wydawał się być zachwycony.
- Kiedy możemy się tam udać? - zapytał.
- Nawet dzisiaj. Oddam wam do dyspozycji dwóch moich służących. Wszystkie
potrzebne rzeczy znajdziecie na miejscu.
Dziwiło mnie, że maharadża tak chętnie oferuje swą pomoc
ludziom, których po raz pierwszy ujrzał tego ranka, jednak wobec takiej
gościnności nie wypadało odmówić. Gest maharadży bardzo ułatwiał mi zadanie,
gdyż prawdę powiedziawszy nie miałem wiele pomysłów na to, w jaki sposób
powinniśmy podróżować po Indiach. Wkrótce przed pałac zajechał terenowy
samochód w ochronnych zielonych barwach. Eskortowani przez dwóch służących z
karabinami, mając do dyspozycji kierowcę czuliśmy się jak grupka VIP-ów. Jessu
podziękował maharadży za gościnę i
wyruszyliśmy w trasę.
Droga biegła przez tereny niezamieszkane, pokryte niską,
kolczastą roślinnością. Teren falował, wokół nas wznosiły się coraz wyższe
wzgórza, potem znów horyzont obniżał się i wzdłuż wyboistej drogi pojawiały się
skromne wsie. Nad głową mieliśmy bezchmurne niebo, czasami spośród zieleni wynurzały się sylwetki ludzkie, najczęściej
kobiece. Kobiety niosły na głowie sterty
gałęzi, często nie dotykając nawet swojego ładunku rękami. Niektóre
miały na głowach dzbany z wodą. Szły przeważnie boso, ubrane w kolorowe mieniące
się od cekinów stroje.
- Nie moglibyśmy zabrać ich na autostop? - Magda pokazała dwie nastoletnie
na oko dziewczyny niosące na głowie gliniane naczynia. Nie miałem nic przeciw
temu pomysłowi. Postanowiłem przekazać
go kierowcy. Ten zdawał się nie rozumieć, o co mi chodzi. Kiedy wreszcie za
pomocą gestów i powtarzanych raz po raz angielskich słów udało mi się opisać mu
nasz pomysł, wybuchnął śmiechem. Nie miał zamiaru się zatrzymywać. Nie
rozumiałem jego reakcji. Ponieważ jednak zarówno służący, jak i kierowca znali
jedynie język gudżarati nie mogłem się dowiedzieć co go tak rozbawiło. Jechaliśmy
kilka godzin. W pewnym momencie skręciliśmy z drogi głównej i wjechali w
gęstwinę. Drzewa stały się wyższe, zaczęły docierać do nas dziwne, nieznane nam
dźwięki.
- Tu, w Gudżaracie jest rezerwat
lwów - zauważył Jessu. - Ciekawe, czy będziemy tamtędy przejeżdżać.
Zdradzał znajomość terenu i związanych z nim szczegółów.
Musiałem przyznać, że przygotował się do tej podróży lepiej niż ja.
Zapadła ciemność. Kierowca nie zwolnił. Widać było, że
zna drogę na pamięc. Musiałem się chyba zdrzemnąć. W pewnym momencie zatrzymaliiśmy
się przed schodami budynku. Służący wygramolili się z samochodu, otworzyli
bagażnik, wyjęli kosze z jedzeniem i
prześcieradła. Idąc za nimi znaleźliśmy się w dużym pomieszczeniu. Staliśmy tam
przez dłuższą chwilę w ciemności zanim rozbłysło światło. Dopiero wtedy
mogliśmy podziwiać wystrój wnętrza. Wysoko pod sufitem umocowane były wypchane
głowy zwierząt, na ścianach wisiały fotografie przedstawiające sceny z polowań.
Pośrodku salonu stał duży stół otoczony fotelami obitymi kwiecistą tkaniną.
- Jak na pustelnię, bardzo tu elegancko - skomentował Jessu.
Kiedy wypiliśmy po szklance wody służący pokazali nam
nasze pokoje. W każdym z nich stało wielkie łoże z baldachimem z czarnego
drewna. Zacząłem rozpakowywać moją walizkę, kiedy przybiegła do mnie Magda.
Trzęsąc się ze strachu powiedziała, że w jej pokoju jest trup w szafie i że boi
się tam spać. Poszedłem za nią. W rogu pokoju stała szafka wysokości człowieka,
przypominająca na pierwszy rzut oka duży zegar z pozytywką. W środku znajdowała
się naturalnej wielkości podświetlona fotografia kobiety. Wyglądało to bardzo
plastycznie. Rzeczywiście mogło się wydawać, że jest to nieruchoma postać
zamknięta w szklanej gablocie.
- Mimo to, nie będę tutaj spać - Magda nerwowo szarpała ramiączko swojej
bluzki.
- Możemy się zamienić, pójdziesz do pokoju, z którego przechodzi się do
sypialni Jessu, a ja będę spał tutaj.
- Dobrze. Zróbmy tak.
Służący zawołali nas na kolację. Jessu prosił, żeby mu
nie przeszkadzać, więc tylko my z Magdą przekąsiliśmy coś niecoś i udali się na
spoczynek. Ogarnęła nas tak głęboka cisza i ciemność, że moja opaska na oczy,
którą zawsze nakładałem do spania oraz zatyczki do uszu okazały się całkowicie
zbędne. Spałem mocno, a kiedy się obudziłem było po ósmej. Zaden dźwięk nie zakłócał panującej w
pokojach martwoty. Wydało mi się to nawet nieco nieprzyjemne. W swoim służbowym
mieszkaniu w Nowym Jorku przyzwyczajony byłem do grającego od świtu radia.
Zawołałem na Magdę, której pokój znajdował się za przeszklonymi, zasłoniętymi
ciężką kotarą drzwiami.
- Jestem, jestem, zaraz wstanę.
- Spróbuj obudzić Jessu.
Po chwili rozległ się przerażony głos Magdy:
- Nie ma go tu!
- Jak to nie ma? Sprawdź dobrze! Może poszedł się myć.
- Nie, patrzyłam w łazience. Tam też go nie ma.
- Wskoczyłem w slipki i za chwilę oboje przeszukiwaliśmy pokój Jessu. Było
tam mnóstwo starych mebli z czarnego drewna. Odsunąłem wielkie drewniane ramy od
obrazów złożone byle jak w kącie sypialni, zaglądałem za ciężkie aksamitne zasłony.
Pościel nie była pognieciona, wyglądało na to, że Jessu w ogóle nie wchodził do
łóżka.
- Musimy poszukać służących. Jeśli stąd wyszedł, na pewno nam o tym
powiedzą.
Kiedy w końcu udało nam się w labiryntach pałacu odnaleźć
służących, wydawali się nie rozumieć, o
co nam chodzi.
- Co za ludzie! - denerwowała się Magda. W ogóle nie można się z nimi
dogadać.
- Jessu, Jessu - powtarzała, oni zaś
kiwali głowami odpowiadając "Yes, yes, madam."
- Daj spokój. Musimy go poszukać sami.
Wyszliśmy przez kuchnię na podwórze. Poniewierało się tam
mnóstwo sprzętów o niewiadomym
przeznaczeniu. Podwórze otoczone było murem, w którym dostrzegłem małe drzwi. Pchnąłem je i ujrzeliśmy ziemną
drogę. Za nią, aż po horyzont widniały kępy niskich krzewów.
- Przydałaby się nam lornetka - westchnęła Magda. - Wydaje mi się, że w
oddali widzę jakąś budowlę.
- Chodźmy tam. To wygląda na wieżę. Wejdziemy na nią i zorientujemy sie w okolicy.
Ogarniał mnie coraz większy niepokój. A jeśli Jessu
postanowił odłączyć się od nas i samodzielnie kontynuować podróż? Odrzuciłem
jednak zaraz tą myśl jako absurdalną.
Nie odważyłby się chyba iść samotnie przez te pustkowia.
- Nie obawiasz się lampartów? - Magda spojrzała na mnie pytająco.
- Sądzę, że polują raczej w nocy - uspokoiłem ją, czując jak mimo gorąca robi mi się zimno ze strachu.
Poszliśmy ku wieży. Początkowo posuwaliśmy się ścieżką. Potem ścieżka zanikła i musieliśmy torować sobie
drogę wśród kolczastych krzewów. W pewnym momencie Magda pokazała mi coś, co
wyglądało na szkielet dużego zwierzęcia.
- Co to?
- Pewnie kości konia. Albo wielbłąda.
- Wróćmy lepiej.
- Nie bój się, jeszcze trochę i będziemy u celu.
Drobne, kłujące gałęzie tworzyły dywan, po którym szliśmy
sycząc co chwila z bólu. Kolce wbijały nam się w stopy. Oboje mieliśmy na
nogach sandały. Pomyślałem, że mogą tu być jadowite węże i dreszcz przeszedł mi
po plecach. W pewnym momencie
zobaczyliśmy coś, co wyglądało na piaszczystą drogę. Prowadziła do wieży. Okazało
się, że jest to otwarta na cztery strony świata budowla nakryta kopułą. Nikt
tutaj nie bywał, na co wskazywała gruba warstwa ptasich odchodów i piasek
przyniesiony przez wiatr. Wbrew naszym oczekiwaniom z wieży nie rozciągał się interesujący
widok.
- Wracamy - zarządziłem.
- Jestem zmęczona.
Magda przylgnęła do mojego ramienia.
- Chodź, kotku. Jeśli tu zostaniemy umrzemy z pragnienia. Nie sądziłem, że ten
spacer zajmie nam tyle czasu.
- Gdzie się mógł podziać ten Jessu? Wiesz co, Andrzeju? To przecież jeszcze chłopiec. Powinenieś
trzymać go krótko. Kiedy go odnajdziemy musisz porządnie na niego nakrzyczeć.
Obiecujesz mi to?
- Chodź, kochanie. Teraz musimy uważać, żeby nie zgubić się w tym buszu.
Robi się coraz goręcej.
- Na tym pustkowiu nie ma nic do roboty.
- Nie marudź. Sama chciałaś tu przyjechać.
- Jak wrócimy będę się opalać.
- Świetny pomysł. Czy mamy pójść w lewo, czy w prawo?
Przed nami wyrosła zapora z kolczastych krzaków. Nie
pamiętałem tego odcinka trasy. Po chwili wahania skręciłem w prawo. Szliśmy
wzdłuż ściany roślinności, która zdawała się gęstnieć i wyrastać o wiele wyżej
niż krzewy, przez które przedzieraliśmy się idąc ku wieży. Miałem wrażenie, że
zboczyliśmy z właściwej drogi. Nie było jednak sensu wracać. Brnęliśmy przed
siebie potykając się o korzenie i suche gałęzie.
- Andrzeju! Chyba widzę ścianę pałacu.
Idąc wzdłuż muru wydostaliśmy się na otwartą przestrzeń.
Wznosiła się tam konstrukcja przypominająca niedawno odwiedzoną przez nas
wieżę, tyle, że ta była faktycznie wieżą. Prowadziły do niej strome schody.
- Zostań na dole - nakazałem Magdzie a sam zacząłem wspinać się po
kamiennych, nadszarpniętych przez czas stopniach. Gdy wszedłem na górną
platformę wykrzyknąłem ze zdumienia.
- Jessu! Jesteś tutaj!? Co się z tobą działo?
Nieporuszony moim nagłym wtargnięciem Jessu odwrócił
głowę.
- Cicho! Musieliście mnie tu nachodzić? Chciałem spędzić te trzy dni sam.
- Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Martwiłem się o ciebie. Przecież wiesz,
że twoja mama prosiła mnie, żebym się tobą opiekował.
Głowa Jessu, odwrócona do mnie profilem, zastygła w
nieruchomej pozycji. Przyjrzałem mu się bliżej i zauważyłem, że jego rysy
zmieniły się. Zmężniał. Ktoś, kto widział go tuż po wylądowaniu w Delhi i
teraz, musiał zauważyć, że z chłopca stał się młodzieńcem. Od naszego
oprzyjazdu do Indii minęło zaledwie trzy dni. Zdążył się aż tak zmienić?
"Czas przyśpiesza" - przypomniałem sobie słowa Joke'a. Jeśli by tak
było, myślałem z przerażeniem, to i ja musiałbym się postarzeć, i Magda.
- Zostaw mnie samego, Andrzeju.
- Jak to? Nie przyjdziesz nawet na kolację?
- Nie. Mam tu trochę jedzenia - pokazał gazetowe zawiniątko.
- Co to takiego? Skąd to masz?
- Placki chapati. Służący zrobił mi je na śniadanie.
- Bardzo mało ostatnio jadasz.
- Od czasu, gdy opuściliśmy pokład samolotu wciąż mam coś z żołądkiem -
zażartował.
- Powiedz mi, jak się tu znalazłeś? - nie chciałem przyznać się przed
Jessu, że straciłem orientację w terenie.
- Przyszedłem. To jakieś pół kilometra od pałacu.
- Prowadzi tu jakaś porządna droga? My z Magdą przyszliśmy w to miejsce
przedzierając się przez krzaki.
- Tak. Zobacz - tamtędy można nawet przyjechać samochodem.
- Nie widać stąd pałacu.
- Nie. To ulubione miejsce medytacji maharadży. Te wysokie kolczaste krzewy
bronią wstępu lampartom.
- I chcesz tu nocować?
- Spędziłem tu pierwszą noc, spędzę i następne.
Wciąż jeszcze nie byłem pewien, czy pozwolić mu, żeby
został na tym odludziu.
- A picie? Nie masz nic do picia.
- O to się nie martw. Maharadża założył tu bardzo pomysłowe urządzenie.
Pokazał na ścianę, w której tkwiło coś w rodzaju kranu.
Odkręcił go podstawiając dłoń. Z kranu popłynęła lodowato zimna woda.
- Pitna - dodał Jessu i zwilżył wargi dotykając je dłonią.
- Ale czy gotowana?
- Nie mam pojęcia.
- Może przynieść ci coca coli?
- Nie, dziękuję.
- Mówisz, że popusuł ci się żołądek a nie chcesz coli. Przecież to
najlepsze lekarstwo.
- Trzeba się oswajać z miejscowymi bakteriami.
- Nie będziesz się tu nudził?
Jessu spojrzał na mnie zdziwiony.
- Na pewno mniej niż w Nowym Jorku w godzinie szczytu.
- Jak chcesz. Ale radziłbym ci
wrócić na tę noc do domu. Napędziłeś nam okropnego stracha. W tej dziczy
wszystko mogło się zdarzyć.
- Nie boję się.
- W każdym razie my z Magdą wracamy.
Zbiegłem po schodach, żeby powiedzieć Magdzie, że zguba
sie znalazła i wyruszyliśmy w drogę powrotną do pałacu. Tej nocy miałem
niespokojny sen. Śnił mi się Jessu, którego atakował lampart o błoniastych skrzydłach nietoperza.
***cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz