środa, 7 sierpnia 2013

Jessu, Andrzej, Magda rozdział II


Rozdział drugi

 

Nasz biały samochód marki ambasador wolniutko podjeżdżał pod ogrodzenie, za którym rysowały się kształty pałacu. Stanowił on symetryczną konstrukcję z przewagą linii poziomych. Nie wyglądał na zabytek. Jessu chyba pomyślał to samo, gdyż spojrzawszy na pałac pokręcił głową z dezaprobatą. Kiedy znaleźliśmy się pod bramą, nieruchomo dotychczas stojący strażnik wyszedł ku nam z karabinem w ręku.

- Chcielibyśmy złożyć wizytę maharadży - powiedział Jessu.

Ku memu zdziwieniu żołnierz bez słowa skinął głową na dwóch ludzi, którzy wynurzyli się z głębi ogrodu i otworzyli bramę. Zajechaliśmy pod schody prowadzące do pałacu. Zołnierz wyjął telefon komórkowy i po krótkiej chwili z wnętrza budynku wyszedł sam maharadża. Był to niemłody mężczyzna o siwych włosach i wspaniałej, długiej do pasa brodzie. Jessu skłonił mu się miejscowym zwyczajem.

- Namaskar - rzekł składając ręce jak do modlitwy.

- Namaskar - odpowiedział maharadża. - Czy to wy dzwoniliscie do mnie z Delhi?

Jessu podniósł głowę.

- Tak, to ja dzwoniłem.

- Zapraszam do środka.

Weszliśmy do przedsionka, którego sufit udekorowany był dużym, wpisanym w kształt elipsy freskiem. Zadrżałem. Mój wzrok padł na olbrzymiego tygrysa  stojącego po prawej stronie przy wejściu do salonu. Z lewej strony stał drugi tygrys, znacznie przerastający rozmiarami pierwszego. Zorientowałem się, że oba były wypchane i odetchnąłem z ulgą.

- Siadajcie - wskazał nam krzesła maharadża. Skinął na służącego, który zniknął, by po chwili przynieść nam szklanki z wodą do picia. - Oto mój pałac. Jak pan widzi - zwrócił się do Jessu - pochodzi on zaledwie z okresu tuż przed pierwszą wojną światową. Nie ma nawet tysiąca lat - maharadża usmiechnął się. - Nie znam też człowieka o imieniu Melchior. Czy to jakiś pana krewny?

- Wiem o nim bardzo mało. Nie jestem nawet pewien, czy nosi tytuł maharadży. Moja matka twierdzi, że jest bardzo bogatym człowiekiem...

- To jeszcze o niczym nie świadczy. W ciagu kilku ostatnich dekad narobiło się bogaczy i nie wszyscy pochodzą z rodów ksiażęcych czy królewskich.  Być może jednak, wędrując od miasta do miasta, od pałacu do pałacu w końcu natrafi pan na ślad Melchiora. Większość z nas, dawnych maharadżów utrzymuje ze sobą kontakty, albo odwiedza tych samych guru. Wiecie co - maharadża ogarnał wzrokiem naszą trójkę - zatrzymajcie się u mnie na kilka dni. Oddam wam do dyspozycji mój dom-pustelnię w dżungli. Jutro udaję się w kilkudniową podróż. Kiedy wrócę, spróbuję pomóc wam w zorganizowaniu dalszej podróży.

- Pustelnia w dżungli! To fascynujące - wykrzyknęła Magda. - Czy przychodzą tam dzikie zwierzęta?

- Niestety, tak. Mówię niestety, gdyż dwa  lata temu zdarzyło się, że lampart zjadł jedną z kobiet, które były u mnie na służbie. Nie wolno wychodzić z domu po zmroku.

Magdzie zrobiło się nieswojo. Przyznam, że i ja nieco się zaniepokoiłem słysząc tą uwagę. Jednak Jessu wydawał się być zachwycony.

- Kiedy możemy się tam udać? - zapytał.

- Nawet dzisiaj. Oddam wam do dyspozycji dwóch moich służących. Wszystkie potrzebne rzeczy znajdziecie na miejscu.

Dziwiło mnie, że maharadża tak chętnie oferuje swą pomoc ludziom, których po raz pierwszy ujrzał tego ranka, jednak wobec takiej gościnności nie wypadało odmówić. Gest maharadży bardzo ułatwiał mi zadanie, gdyż prawdę powiedziawszy nie miałem wiele pomysłów na to, w jaki sposób powinniśmy podróżować po Indiach. Wkrótce przed pałac zajechał terenowy samochód w ochronnych zielonych barwach. Eskortowani przez dwóch służących z karabinami, mając do dyspozycji kierowcę czuliśmy się jak grupka VIP-ów. Jessu podziękował maharadży za gościnę i  wyruszyliśmy w trasę.

 

Droga biegła przez tereny niezamieszkane, pokryte niską, kolczastą roślinnością. Teren falował, wokół nas wznosiły się coraz wyższe wzgórza, potem znów horyzont obniżał się i wzdłuż wyboistej drogi pojawiały się skromne wsie. Nad głową mieliśmy bezchmurne niebo, czasami spośród zieleni  wynurzały się sylwetki ludzkie, najczęściej kobiece. Kobiety niosły na głowie sterty  gałęzi, często nie dotykając nawet swojego ładunku rękami. Niektóre miały na głowach dzbany z wodą. Szły przeważnie boso, ubrane w kolorowe mieniące się od cekinów stroje.

- Nie moglibyśmy zabrać ich na autostop? - Magda pokazała dwie nastoletnie na oko dziewczyny niosące na głowie gliniane naczynia. Nie miałem nic przeciw temu pomysłowi.  Postanowiłem przekazać go kierowcy. Ten zdawał się nie rozumieć, o co mi chodzi. Kiedy wreszcie za pomocą gestów i powtarzanych raz po raz angielskich słów udało mi się opisać mu nasz pomysł, wybuchnął śmiechem. Nie miał zamiaru się zatrzymywać. Nie rozumiałem jego reakcji. Ponieważ jednak zarówno służący, jak i kierowca znali jedynie język gudżarati nie mogłem się dowiedzieć co go tak rozbawiło. Jechaliśmy kilka godzin. W pewnym momencie skręciliśmy z drogi głównej i wjechali w gęstwinę. Drzewa stały się wyższe, zaczęły docierać do nas dziwne, nieznane nam dźwięki.

- Tu, w Gudżaracie jest  rezerwat lwów - zauważył Jessu. - Ciekawe, czy będziemy tamtędy przejeżdżać. 

Zdradzał znajomość terenu i związanych z nim szczegółów. Musiałem przyznać, że przygotował się do tej podróży lepiej niż ja.

Zapadła ciemność. Kierowca nie zwolnił. Widać było, że zna drogę na pamięc. Musiałem się chyba zdrzemnąć. W pewnym momencie zatrzymaliiśmy się przed schodami budynku. Służący wygramolili się z samochodu, otworzyli bagażnik, wyjęli kosze z jedzeniem  i prześcieradła. Idąc za nimi znaleźliśmy się w dużym pomieszczeniu. Staliśmy tam przez dłuższą chwilę w ciemności zanim rozbłysło światło. Dopiero wtedy mogliśmy podziwiać wystrój wnętrza. Wysoko pod sufitem umocowane były wypchane głowy zwierząt, na ścianach wisiały fotografie przedstawiające sceny z polowań. Pośrodku salonu stał duży stół otoczony fotelami obitymi kwiecistą tkaniną.

- Jak na pustelnię, bardzo tu elegancko - skomentował Jessu.

Kiedy wypiliśmy po szklance wody służący pokazali nam nasze pokoje. W każdym z nich stało wielkie łoże z baldachimem z czarnego drewna. Zacząłem rozpakowywać moją walizkę, kiedy przybiegła do mnie Magda. Trzęsąc się ze strachu powiedziała, że w jej pokoju jest trup w szafie i że boi się tam spać. Poszedłem za nią. W rogu pokoju stała szafka wysokości człowieka, przypominająca na pierwszy rzut oka duży zegar z pozytywką. W środku znajdowała się naturalnej wielkości podświetlona fotografia kobiety. Wyglądało to bardzo plastycznie. Rzeczywiście mogło się wydawać, że jest to nieruchoma postać zamknięta w szklanej gablocie.

- Mimo to, nie będę tutaj spać - Magda nerwowo szarpała ramiączko swojej bluzki.

- Możemy się zamienić, pójdziesz do pokoju, z którego przechodzi się do sypialni Jessu, a ja będę spał tutaj.

- Dobrze. Zróbmy tak.

Służący zawołali nas na kolację. Jessu prosił, żeby mu nie przeszkadzać, więc tylko my z Magdą przekąsiliśmy coś niecoś i udali się na spoczynek. Ogarnęła nas tak głęboka cisza i ciemność, że moja opaska na oczy, którą zawsze nakładałem do spania oraz zatyczki do uszu okazały się całkowicie zbędne. Spałem mocno, a kiedy się obudziłem było po ósmej. Zaden dźwięk nie zakłócał panującej w pokojach martwoty. Wydało mi się to nawet nieco nieprzyjemne. W swoim służbowym mieszkaniu w Nowym Jorku przyzwyczajony byłem do grającego od świtu radia. Zawołałem na Magdę, której pokój znajdował się za przeszklonymi, zasłoniętymi ciężką kotarą drzwiami.

- Jestem, jestem, zaraz wstanę.

- Spróbuj obudzić Jessu.

Po chwili rozległ się przerażony głos Magdy:

- Nie ma go tu!

- Jak to nie ma? Sprawdź dobrze! Może poszedł się myć.

- Nie, patrzyłam w łazience. Tam też go nie ma.

- Wskoczyłem w slipki i za chwilę oboje przeszukiwaliśmy pokój Jessu. Było tam mnóstwo starych mebli z czarnego drewna. Odsunąłem wielkie drewniane ramy od obrazów złożone byle jak w kącie sypialni, zaglądałem za ciężkie aksamitne zasłony. Pościel nie była pognieciona, wyglądało na to, że Jessu w ogóle nie wchodził do łóżka.

- Musimy poszukać służących. Jeśli stąd wyszedł, na pewno nam o tym powiedzą.

Kiedy w końcu udało nam się w labiryntach pałacu odnaleźć służących,  wydawali się nie rozumieć, o co nam chodzi.

- Co za ludzie! - denerwowała się Magda. W ogóle nie można się z nimi dogadać.

 - Jessu, Jessu - powtarzała, oni zaś kiwali głowami odpowiadając "Yes, yes, madam."

- Daj spokój. Musimy go poszukać sami.

Wyszliśmy przez  kuchnię na podwórze. Poniewierało się tam mnóstwo  sprzętów o niewiadomym przeznaczeniu. Podwórze otoczone było murem, w którym dostrzegłem  małe drzwi. Pchnąłem je i ujrzeliśmy ziemną drogę. Za nią, aż po horyzont widniały kępy niskich krzewów.  

- Przydałaby się nam lornetka - westchnęła Magda. - Wydaje mi się, że w oddali widzę jakąś budowlę.

- Chodźmy tam. To wygląda na wieżę. Wejdziemy na nią  i zorientujemy sie w okolicy.

Ogarniał mnie coraz większy niepokój. A jeśli Jessu postanowił odłączyć się od nas i samodzielnie kontynuować podróż? Odrzuciłem jednak zaraz tą myśl jako absurdalną.   Nie odważyłby się chyba iść samotnie przez te pustkowia.  

- Nie obawiasz się lampartów? - Magda spojrzała na mnie pytająco.

- Sądzę, że polują raczej w nocy - uspokoiłem ją, czując jak mimo gorąca  robi mi się zimno ze strachu.

Poszliśmy ku wieży. Początkowo posuwaliśmy się ścieżką. Potem  ścieżka zanikła i musieliśmy torować sobie drogę wśród kolczastych krzewów. W pewnym momencie Magda pokazała mi coś, co wyglądało na szkielet dużego zwierzęcia.

- Co to?

- Pewnie kości konia. Albo wielbłąda.

- Wróćmy lepiej.

- Nie bój się, jeszcze trochę i będziemy u celu.

Drobne, kłujące gałęzie tworzyły dywan, po którym szliśmy sycząc co chwila z bólu. Kolce wbijały nam się w stopy. Oboje mieliśmy na nogach sandały. Pomyślałem, że mogą tu być jadowite węże i dreszcz przeszedł mi po plecach.  W pewnym momencie zobaczyliśmy coś, co wyglądało na piaszczystą drogę. Prowadziła do wieży. Okazało się, że jest to otwarta na cztery strony świata budowla nakryta kopułą. Nikt tutaj nie bywał, na co wskazywała gruba warstwa ptasich odchodów i piasek przyniesiony przez wiatr. Wbrew naszym oczekiwaniom z wieży nie rozciągał się interesujący widok.

- Wracamy - zarządziłem.

- Jestem zmęczona.

Magda przylgnęła do mojego ramienia.

- Chodź, kotku. Jeśli tu zostaniemy umrzemy z pragnienia. Nie sądziłem, że ten spacer  zajmie nam tyle czasu.

- Gdzie się mógł podziać ten Jessu? Wiesz co, Andrzeju?  To przecież jeszcze chłopiec. Powinenieś trzymać go krótko. Kiedy go odnajdziemy musisz porządnie na niego nakrzyczeć. Obiecujesz mi to?

- Chodź, kochanie. Teraz musimy uważać, żeby nie zgubić się w tym buszu. Robi się coraz goręcej. 

- Na tym pustkowiu nie ma nic do roboty.

- Nie marudź. Sama chciałaś tu przyjechać.

- Jak wrócimy będę się opalać.

- Świetny pomysł. Czy mamy pójść w lewo, czy w prawo?

Przed nami wyrosła zapora z kolczastych krzaków. Nie pamiętałem tego odcinka trasy. Po chwili wahania skręciłem w prawo. Szliśmy wzdłuż ściany roślinności, która zdawała się gęstnieć i wyrastać o wiele wyżej niż krzewy, przez które przedzieraliśmy się idąc ku wieży. Miałem wrażenie, że zboczyliśmy z właściwej drogi. Nie było jednak sensu wracać. Brnęliśmy przed siebie potykając się o korzenie i suche gałęzie.

- Andrzeju! Chyba widzę ścianę pałacu.

Idąc wzdłuż muru wydostaliśmy się na otwartą przestrzeń. Wznosiła się tam konstrukcja przypominająca niedawno odwiedzoną przez nas wieżę, tyle, że ta była faktycznie wieżą. Prowadziły do niej strome schody.

- Zostań na dole - nakazałem Magdzie a sam zacząłem wspinać się po kamiennych, nadszarpniętych przez czas stopniach. Gdy wszedłem na górną platformę wykrzyknąłem ze zdumienia.

- Jessu! Jesteś tutaj!? Co się z tobą działo?

Nieporuszony moim nagłym wtargnięciem Jessu odwrócił głowę.

- Cicho! Musieliście mnie tu nachodzić? Chciałem spędzić te trzy dni sam.

- Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Martwiłem się o ciebie. Przecież wiesz, że twoja mama prosiła mnie, żebym się tobą opiekował.

Głowa Jessu, odwrócona do mnie profilem, zastygła w nieruchomej pozycji. Przyjrzałem mu się bliżej i zauważyłem, że jego rysy zmieniły się. Zmężniał. Ktoś, kto widział go tuż po wylądowaniu w Delhi i teraz, musiał zauważyć, że z chłopca stał się młodzieńcem. Od naszego oprzyjazdu do Indii minęło zaledwie trzy dni. Zdążył się aż tak zmienić? "Czas przyśpiesza" - przypomniałem sobie słowa Joke'a. Jeśli by tak było, myślałem z przerażeniem, to i ja musiałbym się postarzeć, i Magda. 

- Zostaw mnie samego, Andrzeju.

- Jak to? Nie przyjdziesz nawet na kolację?

- Nie. Mam tu trochę jedzenia - pokazał gazetowe zawiniątko.

- Co to takiego? Skąd to masz?

- Placki chapati. Służący zrobił mi je na śniadanie.

- Bardzo mało ostatnio jadasz.

- Od czasu, gdy opuściliśmy pokład samolotu wciąż mam coś z żołądkiem - zażartował.

- Powiedz mi, jak się tu znalazłeś? - nie chciałem przyznać się przed Jessu, że straciłem orientację w terenie.

- Przyszedłem. To jakieś pół kilometra od pałacu.

- Prowadzi tu jakaś porządna droga? My z Magdą przyszliśmy w to miejsce przedzierając się przez krzaki.

- Tak. Zobacz - tamtędy można nawet przyjechać samochodem.

- Nie widać stąd pałacu.

- Nie. To ulubione miejsce medytacji maharadży. Te wysokie kolczaste krzewy bronią  wstępu lampartom.

- I chcesz tu nocować?

- Spędziłem tu pierwszą noc, spędzę i następne.

Wciąż jeszcze nie byłem pewien, czy pozwolić mu, żeby został na tym odludziu.

- A picie? Nie masz nic do picia.

- O to się nie martw. Maharadża założył tu bardzo pomysłowe urządzenie.

Pokazał na ścianę, w której tkwiło coś w rodzaju kranu. Odkręcił go podstawiając dłoń. Z kranu popłynęła lodowato zimna woda.

- Pitna - dodał Jessu i zwilżył wargi dotykając je dłonią.

- Ale czy gotowana?

- Nie mam pojęcia.

- Może przynieść ci coca coli?

- Nie, dziękuję.

- Mówisz, że popusuł ci się żołądek a nie chcesz coli. Przecież to najlepsze lekarstwo.

- Trzeba się oswajać z miejscowymi bakteriami.

- Nie będziesz się tu nudził?

Jessu spojrzał na mnie zdziwiony.

- Na pewno mniej niż w Nowym Jorku w godzinie szczytu.

- Jak chcesz.  Ale radziłbym ci wrócić na tę noc do domu. Napędziłeś nam okropnego stracha. W tej dziczy wszystko mogło się zdarzyć.

- Nie boję się.

- W każdym razie my z Magdą wracamy.

Zbiegłem po schodach, żeby powiedzieć Magdzie, że zguba sie znalazła i wyruszyliśmy w drogę powrotną do pałacu. Tej nocy miałem niespokojny sen. Śnił mi się Jessu, którego atakował lampart o błoniastych  skrzydłach nietoperza.    
                                            ***
                                             cdn.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz