poniedziałek, 30 grudnia 2013

Warszawa a Tokio

30.12.2013

Próbuję odtworzyć swój tryb życia z Tokio - wędrówkę po muzeach i galeriach. Niewiele tego w Warszawie. Dotarłam wreszcie do kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie przy ulicy Pańskiej. Jest to dawny pawilon "Emilia", ten meblarski, odnowiony. W środku - dużo przestrzeni, trochę dzieł artystów współczesnych polskich i nie tylko. po raz pierwszy świadomie widziałam dzieła Althamera i słynny obóz koncentracyjny z klocków lego Libery. Miejsce fajne, chociaż  oczekiwałoby się czegoś większego, zasobniejszego w dzieła. Nie wiadomo, kiedy powstanie to właściwe muzeum. Na razie - cisza.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Jessu, Andrzej, Magda - rozdzial szósty

Rozdział szósty
Telepaliśmy się wojskowym samochodem terenowym, wyziębieni do szpiku kości z powodu włączonej na maksa klimatyzacji. Za każdym razem, kiedy prosiłem Randiego by zmniejszył nawiew robiło się nieco cieplej. Później jednak, z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu powietrze znów wiało lodem. Nie pozostawało nic innego jak owijać się częściami garderoby, które mieliśmy ze sobą w bagażu. Po kilku godzinach jazdy samochód zboczył z drogi głównej i wjechawszy na piaszczysty trakt, przystanął. Randi kazał nam wysiąść. Poszliśmy za nim w kierunku niewielkiej budowli, która z bliska okazała się być na wpół zrujnowaną świątynią.

- To świątynia słońca. Ma ponad tysiąc pięćset lat - objaśnił nam Randi.

Magda zapragnęła sfotografować się na zrujnowanych schodach. Zacząłem

poszukiwać odpowiedniego ujęcia dla fotografii. Z tyłu, tuż nad głową Magdy widać było postacie mężczyzn i kobiet, zespolonych w miłosnym transie. Za pomocą zoomu ustawiłem odległość zbliżywszy twarz Magdy najbardziej, jak było to możliwe. Mogłem teraz dostrzec liczne zmarszczki w okolicy jej oczu. "Powinna stosować wyższy numer filtra słonecznego" - pomyślałem. "Słońce źle robi jej na cerę." Pstryknąłem zdjęcie. Kątem oka spostrzegłem Jessu wspinającego się na stopnie świątyni. Usiadł na niewielkiej platformie w najwyższym punkcie budowli, tam gdzie znajdował się otwór wejściowy, skrzyżował nogi i zmróżywszy oczy oddał się medytacji. Szukałem najdogodniejszego miejsca, żeby go sfotografować. W pewnej chwili zobaczyłem, że od strony lasu zbliżają się ku świątyni brawnie ubrane kobiety. Zauważywszy nas przystanęły niezdecydowane. W końcu odważyły się podejść. Niosły na głowach suche gałęzie. W pobliżu światyni złożyły swój bagaż na ziemi. Medytujący Jessu przyciągnął ich uwagę. Po chwili wahania jedna z nich zerwała kilka liści z rosnących dokoła kolczastych krzewów i zbliżyła się do Jessu, Ukłoniwszy się położyła przed nim liście. Uniósł lekko brwi, zaciekawiony jej zachowaniem. Kobieta oddaliła się. Teraz podeszła druga i powtórzyła gest pierwszej. Jessu siedział nieporuszony. Następnie obie odeszły ułożywszy sobie na głowach gałęzie. Pokręciliśmy się trochę wokół ruin i wsiedli do samochodu. Po trzech godzinach Randi obwieścił, że wkrótce znajdziemy się w Mandvi.

- Napiłbym się dobrego, zimnego piwa - westchnąłem.

Randi poruszył się niespokojnie na przednim siedzeniu.

- Nic z tego - zaśmiał się - w stanie Gudżarat obowiązuje całkowity zakaz picia alkoholu.

- Jak to, nawet piwa?

- Ani piwa, ani wina, ani whisky.

- Ładna historia. Dobrze, że przynajmniej nie zakazuje się coca coli - powiedziałem do Jessu. Na nim, naturalnie, takie rzeczy nie robiły wrażenia. Siedział, jak zawsze, bez ruchu i gapił się na przesuwający się za oknem krajobraz. Chwilami, patrząc na niego, odczuwałem coś w rodzaju irytacji.

- Nie martw się, Andrzej. Spójrz, chyba jesteśmy na miejscu.

Zajechaliśmy pod niepozorny barak. Kiedy wysiedliśmy z samochodu zobaczyłem w oddali rozstawione na piasku duże namioty.

- Oto wasza kwatera - pokazał Randi.

Wiał silny wiatr. Z trudem szliśmy w kierunku naszego namiotu. Drobiny piasku wdzierały nam się pod powieki.

- Tam jest ocean - wykrzyknęła Magda. Daleko od nas, w odległości może pół kilometra widać było spienione fale. Od morza dzieliła nas szeroka, płaska plaża. Z ulgą schroniliśmy się na werandzie luksusowego, targanego wściekłymi

powiewami wiatru, płóciennego domu. Zauważyłem, że wszystkie namioty są pozajmowane. Przed niektórymi z nich stały leżaki. Siedzieli na nich ludzie wyglądający na Europejczyków.

- Kto to? - spytałem Randiego.

- Syn maharadży w tym roku otworzył tutaj nadmorski resort. To pierwsza grupa gości, jaka przyjechała do Mandvi. I w dodatku, szykuje się specjalna atrakcja - sikhijski ślub.

- Tutaj? - zdziwiłem się.

- Tak. Niedaleko stąd jest pałac. Jeden z potężnych biznesmenów wynajął go na przyjęcie. Ceremonia ślubu odbędzie się, naturalnie, w gurudwarze.

- Kiedy? - Magda aż poczerwieniała z emocji.

- Dziś po południu. Jesteście zaproszeni - rzucił na odchodnym Randi przykazując nam, byśmy o czwartej czekali pod barakiem. - Nie zapomnijcie wziąć nakryć głowy - dodał.

Zostaliśmy sami. Mogliśmy teraz oglądnąć namiot. Wydał mi się krzyżówką tradycyjnej sypialni pałacowej indyjskich władców z architekturą kinetyczną, jaką widziałem kiedyś na okładce magazynu dla architektów. Wszystkie cztery ściany wydymały się od podmuchów wiatru, gwizdanie i łopotanie drażniło nerwy. Pomyślałem z przerażeniem, że moje zatyczki do uczu mogą okazać się niewystarczające, jeśli wiatr nie ustanie w nocy.

środa, 28 sierpnia 2013

Jessu, Andrzej, Magda - rozdział piąty

Rozdział piąty

- Andrzeju, z kranu nie leci woda! - Magda odkręcała kurek.

- Idź do drugiego apartamentu - doradziłem.

- A w ogóle, to nie tak wyobrażałam sobie ten ośrodek wypoczynkowy.

Magda usiadła na łóżku zrezygnowana.

- Idę nad morze - obwieścił Jessu.

- Ja też, ja też chcę nad morze! - zakrzyknęła radośnie Magda. Nie pozostawało mi nic innego, jak iść z nimi.

Poszliśmy wzdłuż wybetonowanego bulwaru, który wznosił się nad czarnymi grzebieniami skalnymi wystającymi z morza. Chyba był odpływ, bo na skałach osiadły wodorosty a woda tylko gdzieniegdzie wlewała się między skały. Słońce prażyło, odbijając się od jasnego betonu. Poza nami nie było tutaj nikogo. Ponieważ miał przyjechać młody maharadża, nie oddalaliśmy się od ośrodka wypoczynkowego. Jednak do wieczora nie zjawił się nikt z wyjątkiem Randiego, który kazał zanieść do pokojów nasze rzeczy i powiedział, że w mieście nie ma nic więcej do zwiedzania. Pokręciliśmy się po pustych, przypominających opuszczone plaże uliczkach nadmorskich, na których z rzadka stały domy. Jeden z nich zwrócił moją uwagę pstrokatymi kolorami. Była to willa przypominająca nieco te w Kalifornii, tylko o wiele bardziej ekstrawagancka, jeśli chodzi o kształt.

- Musiała sporo kosztować - skomentował Jessu. Później dowiedziałem się od Randiego, że Gudżarat należy do najbogatszych stanów w Indiach. Inaczej wyobrażałem sobie indyjski przepych, ale widać nie byłem ekspertem w tej kwestii. Na spacerach bez celu i pogaduszkach na tarasie naszego apartamentu upłynął nam czas do wieczora. Mam na myśli mnie i Magdę, bo Jessu udał się na jeszcze jedną przechadzkę, sam. Zastanawiałem się, czy powinienem w jakis sposób nim pokierować. Ponieważ jednak zdawał się nie potrzebować niczyjego towarzystwa machnąłem ręką i zająłem się Magdą. Spędziliśmy razem udaną noc, mimo braku wody w łazience i na przekór orszakowi mrówek, które bez końca wędrowały spod umywalki do drzwi.

***

"Andrzej wydaje się jakiś spięty. A przecież nie ma ku temu żadnych powodów. W takim miejscu jak tutaj - niemal na krańcu świata - można być tylko szczęśliwym. To dziwne, nie ma tu mamy, Jana, właściwie nikogo bliskiego - Andrzeja przecież poznałem bardzo niedawno i nie jesteśmy bliżej zaprzyjaźnieni, a mimo to jestem szczęśliwy. Ta Magda - zabawne dziewczątko, aż trudno uwierzyć, czym się zajmowała. Dobrze, że jest z nami, bo przynajmniej Andrzej nie zawraca mi głowy. Czas płynie mi tu jakby wolniej. Czy to możliwe, żeby czas w różnych częściach świata płynął inaczej? To jedyne wyjaśnienie, jakie mi się nasuwa. Zadaję sobie pytanie, czy jestem tym samym Jessu, który opuszczał Nowy Jork przed kilkoma dniami? Wciąż mnie coś zaskakuje. Chociażby to, co widziałem wczoraj: skrawek podłogi za mieszkanie i kawałek białego płótna za cały strój. I mówią, że ten Gandhi pokonał brytyjskie imperium. Czy to możliwe? Jeden człowiek, który za całą broń miał Księgę, mógł zdobyć taką władzę? Muszę przeczytać tą Bhavagadgitę. Czyżby zawierała coś w rodzaju dynamitu? Nie spotkałem się dotychczas z tym, żeby księgi miały taką moc. Nie wiem, czy miał rację Jan mówiąc, że każdemu dana jest możliwość dokonania w życiu czegoś wielkiego. Do tego trzeba mieć wsparcie. Od kogoś lub czegoś. Wielką ideę, albo mistrza - nauczyciela. Nie miotać się po omacku, jak więzień w lochu. Dotychczas czułem się jak więzień. Dlaczego?"

Myśli Jessu zaczęły się plątać, płynęły coraz wolniej. W końcu usnął, niepomny na zastępy jaszczurek, które nocą rozpoczęły swoje myśliwskie harce na ścianach pokoju.


niedziela, 18 sierpnia 2013

Jessu, Andrzej, Magda Rozdział IV

                                                       Rozdział czwarty

Nazajutrz zjawił się maharadża. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Zapytany, jak minęła podróż odparł krótko:

- Wracam z Bhuj.

Siedzieliśmy przy śniadaniu w salonie. Właśnie brałem do ust apetycznie wyglądający wegetariański kotlet kiedy krzesło pode mną zatrzęsło się, jakbym zamiast na solidnym drewnianym meblu siedział na czajniku z gotującą się wodą, którego pokrywka zaczęła podskakiwać. Magda zapiszczała z przerażenia. Zanim jednak zdążyliśmy zareagować drgania ustały.

- To wciąż jeszcze odbicia tamtych wstrząsów - pokręcił głową maharadża.

- Nic nam nie grozi? - spytałem nerwowo. Byłem gotów zarządzić natychmiastowy wyjazd z zagrożonego terenu.

- Moglibyśmy tam pojechać - odezwał się Jessu spojrzawszy na maharadżę.

- Do Bhuj? Nawet nie wyobrażacie sobie, co się tam dzieje. Miasto jest stertą gruzów - maharadża podniósł dłoń. - Kali zbiera swoje żniwo - dodał. - Dam wam

samochód i dwóch żołnierzy eskorty. Pojedziecie do Porbander.

- Czy w tamtym mieście nikt nie ucierpiał? Kto mieszka w pałacu w Porbander? - zapytał Jessu.

- Obecnie nikt. Ale możecie go obejrzeć. Nie było tam takich zniszczeń, jak w Bhuj. Pojedzie z wami ktoś, kto będzie waszym przewodnikiem. Randi!

Z pokoju obok wynurzył się potężnie wyglądający mężczyzna, którego maharadża nazwał Randim. Służący znieśli nasze rzeczy i w pół godziny byliśmy gotowi do drogi. Nie miałem pojęcia dlaczego maharadża nas tam wysyła, jeśli pałac jest niezamieszkany. Widziałem jednak, że Jessu aż pali się do podróży. Dopiero po przybyciu do Porbander przekonałem się, jak wielkim jestem ignorantem w indyjskich sprawach. Nasz samochód zatrzymał się przed czymś, co wyglądało jak potężna biała katedra z ogromną kopułą. Biel kamienia aż kłuła w oczy. Randi kazał nam zdjąć buty i pokazał na tabliczkę w języku angielskim: 'Dom Gandhiego'. "No tak, skąd mogłem wiedzieć" - zakląłem pod nosem. Weszliśmy przez bramę na dziedziniec, do którego przylegał niepozorny dom. Była tam druga brama, o wiele skromniejsza, z napisami w jakimś lokalnym języku. Zwiedzanie pomieszczeń nie było zbyt ciekawym zajęciem. Brak tam było jakichkolwiek mebli. W jednym z pokoi stał kołowrotek i niskie siedzisko. Swoją drogą, jak można było spędzać czas na czymś tak niewygodnym. Na ścianach wisiały biało-czarne zdjecia nienajlepszej jakości. Randi zdawał się poruszać z jakąś szczególną powagą. Kiedy patrzył na zdjęcia, na jego twarzy pojawiał się wyraz uwielbienia. Słabo pamiętałem całą tę historię z Gandhim. Być może Randi to dostrzegł, bo zbliżyl się do mnie i próbował mi o nim opowiedzieć. Rozumiałem co któreś słowo (niewyraźna wymowa Randiego bardzo utrudniała konwersację). Kątem oka widziałem, że Magda się nudzi. Nie mogłem obserwować Jessu, bo cały czas w sposób irytujący pozostawał w tyle. Zaczynałem podejrzewać, że rozumie napisy w języku lokalnym umieszczone pod zdjęciami. Ale chyba się myliłem. Podszedł do Randiego i odciągnąwszy go na bok, zaczął zasypywać go pytaniami. Nie miałem cierpliwości, żeby im towarzyszyć. Ponieważ wydawało mi sie, że wszystko już obejrzałem, zawołałem na Magdę i zeszliśmy na dół zostawiając Jessu z Randim.

- Wyjdźmy na ulicę. Może uda się nam kupić coś do picia - szepnęła Magda.

W wąskiej uliczce natrafiliśmy na sklepik, gdzie kupiliśmy coca-colę. Po godzinie z bramy muzeum wynurzył się Jessu. Szedł zamyślony, jakby udzieliło mu się nabożne skupienie naszego przewodnika. W ręku niósł jakąś księgę. Po raz ostatni odwrócił się ku fasadzie rodzinnego domu Gandhiego, po czym spojrzał na nas jakby z wyrzutem. Pod jego dojrzałym, poważnym wzrokiem poczułem się nieswojo.

- Jedźmy do pałacu - zarządził. Randi przekazał polecenie kierowcy i wkrótce byliśmy na piaszczystym morskim brzegu. Pałac stał na niewielkim wzniesieniu,

za naszymi plecami, w odległości może ośmiuset metrów zaczynało się miasto. Brama pałacu była zamknięta. Randi wyjął z kieszeni plik kluczy i otworzył ją.

Kiedy pchnął olbrzymie skrzydło pałacowych drzwi zobaczyliśmy, że podłogę pokrywa szary pył. Zasypane nim były również blaty stołów i ramy obrazów. Niektóre prace sprawiały wrażenie wydartych z ram. Zwisały poszarpane, zżerane przez robaka wilgoci.

- To trąba powietrzna - tłumaczył Randi widząc nasze zainteresowanie zniszczonymi, leżącymi na podłodze kartonami przedstawiającymi romantyczne pejzaże. - Wpadła tu i zniszczyła rysunki.

Kiedy weszliśmy do dużej sali, w której wisiały obrazy, Jessu, nie oglądając się na Randiego podszedł do płótna przedstawiającego człowieka w długim, haftowanym płaszczu. Człowiek ten miał na głowie coś w rodzaju beretu przyozdobionego drogimi kamieniami.

- Kto to? - spytał Jessu.

- Właściciel tego pałacu. Już nie żyje.

Zbliżyliśmy się wraz z Magdą do ściany, na której wisiał obraz.

Jessu wydawał się być mocno poruszony.

- Z opowiadań matki wynikało, że był tak właśnie ubrany.

- Kto? - wyrwało się Magdzie.

- Melchior.

Jessu wodził palcem po powierzchni płótna ścierając warstwę suchego, szarego pyłu.

- Tak dawniej nosili się maharadżowie - wyjaśnił Randi.

- Dawniej. A teraz? - Jessu spojrzał na niego pytająco.

- Czasami na uroczystości, ubierają się w tradycyjny strój.

Spojrzałem na ścianę nad obrazem. Biegła wzdłuż niej gruba rysa. Randi poszedł za moim wzrokiem

- To ślad po trzęsieniu ziemi. Tutaj też.

Zastanawiałem się czy sufit też jest popękany. Pałac zrobił na mnie przygnębiające wrażenie. Zwierzyłem się z mych refleksji Magdzie.

- No, może jest trochę zaniedbany. Ale to musi być fantastycznie móc posiadać pałac. Jak myślisz, Andrzejku, nie moglibyśmy go kupić?

- Chyba zwariowałaś. Co byśmy z nim robili?

- Urządzili hotel, albo coś w tym stylu.

- Kto by tu przyjechał. Drogi kiepskie i wciąż trzęsienia ziemi.

Magda zamilkła, ale widziałem, że idea posiadania na własność pałacu nie daje jej spokoju.

- Dobrze, kochanie, jeśli spotkamy właściciela, porozmawiamy o możliwości kupna - zażartowałem.

- Dzisiaj będziecie nocować w ośrodku wypoczynkowym, pół kilometra stąd - odezwał się Randi.

- Cudownie! Czy tam jest basen? - wykrzyknęła Magda.

- Nie, ale taras wychodzi wprost na morze - uśmiechnął sie przewodnik.

- Czy żyją jacyś potomkowie właściciela pałacu? - zapytał Jessu.

- Tak, może nawet jego syn zaszczyci nas swoją obecnością i będziecie mogli go poznać. Jedźmy do ośrodka. Tam już czeka na was obiad.

- Obiad, rzecz święta - z przekąsem zauważył Jessu. Dla nas z Magdą jednak obiad był czymś, co nie zasługiwało na ironiczne komentarze.


sobota, 10 sierpnia 2013

Bank japoński, bank polski


10.08.2013

Porównuję pewien konkretny bank japoński z pewnym konkretnym dużym bankiem polskim. Nie będę tu wymieniać ich z nazwy. W banku japońskim każdy klient pobiera numerek i jest wzywany do okienka przez „gadający automat”. W banku polskim „jedna pani pyta drugiej pani: a pani to za kim stoi?”, o numerkach nie ma mowy. W banku japońskim jest wiele wygodnych miejsc siedzących – można poczekać na swoją kolej. W banku polskim jest kilka miejsc siedzących ale nie starcza ich dla wszystkich. W banku japońskim jest osiem okienek, każde czynne. W banku polskim są cztery okienka, czynne są tylko dwa. W banku japońskim po sali chodzi pracownik i pyta, czy może w czymś pomóc oczekującym na swoją kolej klientom, np. poprzez wskazanie im odpowiedniego druku do wypełnienia jeśli nie przygotowali go wcześniej. Czasami też wyszukuje klientów, którzy właśnie mają podejść do okienka i daje im sygnał, że już niedługo będą obsłużeni. W banku polskim klient sam musi się zorientować do którego okienka podejść ze swoją sprawą i jeśli czegoś wcześniej nie wypełnił to jego problem. W banku japońskim są wystawione okulary z powiększającymi szkłami dla tych, co słabo widzą a nie wzięli swoich. W banku polskim nie ma czegoś takiego.  Bank japoński pozwala na załatwienie swojej sprawy bezstresowo. Bank polski jest miejscem, gdzie nerwy mogą dojść do głosu, jeśli ktoś nie odznacza się szczególną cierpliwością.  Amen    

Jessu, Andrzej, Magda rozdział III

Rozdział trzeci
Jessu położył się na wznak i patrzył w niebo. Nanizane na niewidzialne sznurki diamenty gwiazd migotały na tle granatu. Niebo zdawało się mieć nieskończoną głębię. Pomyślał o swojej ostatniej wizycie w synagodze.

Majestatyczny dom boży. Kim był bóg, który tam mieszkał? Pytanie kantora nie dawało mu spokoju. Dlaczego w synagogach było pusto a kościoły wciąż bardziej się wyludniały. Jeszcze tylko w niektórych z rzadka odbywały się jakieś obrzędy, których sensu i treści nikt nie pamiętał. Ludzie uczęszczali do nowoczesnych świątyń, ale tam nie mówiło się o bogu.

Dookoła rozciągał się busz pełen szelestów, szeptów, pomrukiwań. Królestwo, do którego on nie miał klucza. Wsłuchiwał się w jego dźwięki pragnąc odczytać tajemniczy kod. Czuł, że brakuje mu wiedzy. Dotychczas jego żywiołem było miasto. Tu, w głuszy doświadczenia przydatne w mieście-molochu nie miały wartości. Nieznośne swędzenie w zagłębieniu między palcami lewej ręki kazało mu przerwać rozmyślania. Domyślił się, że po ręce spacerują mu mrówki. Strzepnął je, ale swędzenie nie ustępowało. Usiadł. W ciemności nie mógł się zorientować skąd nadchodzą, chwycił więc kapelusz i omiótł nim miejsce, na którym siedział. Około północy zmorzył go sen. Wieża wydawała mu się na tyle bezpieczna, że nie pomyślał o zaciągnięciu siatki, którą maharadża zagradzał drogę niepożądanym gościom z buszu.

Obudził się przed świtem. Leżał bez ruchu łowiąc dochodzące z oddali furkotanie ptasich skrzydeł, trzaski, popiskiwania. Chłonął cud nadchodzącego dnia, jak ktoś kto znalazł się na ziemi po raz pierwszy. Żaden dźwięk cywilizacji nie zakłócał tego cudu. Po raz pierwszy w życiu Jessu poczuł, że jest świadkiem czegoś wyjątkowego. Zdumiał się myśląc, że nie miał dotychczas możliwości doznania podobnych wrażeń. Kiedy słońce oświetliło rozciągający się po horyzont bezmiar dżungli usiadł i skrzyżowawszy nogi oparł się o płytę różowego piaskowca. Nie, nie chodziło tylko o odszukanie Melchiora, chociaż ten cel był głównym powodem jego przyjazdu do Indii. Pragnął odpowiedzieć sobie tutaj na parę pytań, jakie go nurtowały. Być może na tym odludziu, z dala od życia, które wydawało mu się jałowe i płytkie, uda się odnaleźć sens. Biedny Andrzej - pomyślał. Jest taki zagubiony. I tak się o mnie troszczy. Gdyby nie to, chyba wolałbym podróżować sam. Czy jestem aż takim sobkiem? Nie, po prostu cierpię na syndrom jedynaka. Szkoda, że nie ma ze mną Jana. Z nim rozumieliśmy się najlepiej.

Poczuł głód. Sięgnął po placki, które wieczorem zamknął szczelnie w chlebaku. Z radością zauważył, że są tak samo smaczne i świeże, jak wczoraj. Popił je wodą i zaspokoiwszy głód znów się zamyślił. Czy Melchior będzie w stanie mu pomóc? Kto, tak naprawdę, jest moim ojcem? Dlaczego tak bardzo chciałbym to wiedzieć?

Oddychał spokojnie, miarowo. W takim upale nie można było robić niczego, co wymagało choć odrobiny wysiłku. Skupił się więc na oddechu. Mimo ćwiczeń oddechowych wkrótce poczuł przegrzanie organizmu. Opuściwszy pustelnię, ruszył piaszczystą drogą w kierunku zabudowań pałacowych.

W salonie ozdobionym trofeami myśliwskimi służący nakrywali do obiadu. Przemknąwszy niezauważenie przez salon Jessu znalazł się w korytarzu bez okien. Szedł nim po omacku. W pewnym momencie uderzył nosem w drzwi, których nie było widać w ciemności. Otworzył je i stanął nad seledynową taflą wody. Do basenu prowadziły przykryte wodą stopnie. Zainteresowanie Jessu skupiło się na malowidłach, które zobaczył na ścianach. Jedno z nich wydało mu się szczególnie godne uwagi. Był to duży fresk przedstawiający chłopca grającego na fujarce. Wokół niego pląsały dziewczęta z wieńcami na głowach. Tło stanowiły liście bananowca i różowe kwiaty. "Kim jest ten chłopiec? To chyba Kriszna w otoczeniu pasterek? Cóż za wspaniała kompozycja!."

Jessu poczuł, że robi mu się coraz bardziej gorąco. Zdjął sandały i powoli zaczął schodzić po stopniach prowadzących do wody. Woda zakryła mu stopy. Zanurzył się w niej po pas. Nabrał w dłonie płynnego szmaragdu i spryskał nim sobie czoło. Bez żadnego konkretnego powodu ogarnęła go radość. Ponownie spojrzał na fresk. Jego wzrok powędrował wzdłuż ścian sali, w której znajdował się basen. Dostrzegł teraz dwa inne freski, po prawej i lewej stronie. Przedstawiały dziewczyny w wieńcach z liści na głowach. Nic nie mąciło panującej wokół ciszy. Powoli, żeby nie poruszyć wody stawiał stopy na stopniach. W pewnym momencie ciało zaczęło mu ciążyć. Zdał sobie sprawę, że wyszedł z wody. Temperatura w basenie i na powierzchni była taka sama, nie odczuwało się różnicy. Owinął się w pozostawiony przez służbę na marmurowej półce ręcznik i na palcach przemknął do salonu. Służący zauważyli go i pokłonili mu się nisko jakby ujrzeli Krisznę we własnej osobie.

środa, 7 sierpnia 2013

Jessu, Andrzej, Magda rozdział II


Rozdział drugi

 

Nasz biały samochód marki ambasador wolniutko podjeżdżał pod ogrodzenie, za którym rysowały się kształty pałacu. Stanowił on symetryczną konstrukcję z przewagą linii poziomych. Nie wyglądał na zabytek. Jessu chyba pomyślał to samo, gdyż spojrzawszy na pałac pokręcił głową z dezaprobatą. Kiedy znaleźliśmy się pod bramą, nieruchomo dotychczas stojący strażnik wyszedł ku nam z karabinem w ręku.

- Chcielibyśmy złożyć wizytę maharadży - powiedział Jessu.

Ku memu zdziwieniu żołnierz bez słowa skinął głową na dwóch ludzi, którzy wynurzyli się z głębi ogrodu i otworzyli bramę. Zajechaliśmy pod schody prowadzące do pałacu. Zołnierz wyjął telefon komórkowy i po krótkiej chwili z wnętrza budynku wyszedł sam maharadża. Był to niemłody mężczyzna o siwych włosach i wspaniałej, długiej do pasa brodzie. Jessu skłonił mu się miejscowym zwyczajem.

- Namaskar - rzekł składając ręce jak do modlitwy.

- Namaskar - odpowiedział maharadża. - Czy to wy dzwoniliscie do mnie z Delhi?

Jessu podniósł głowę.

- Tak, to ja dzwoniłem.

- Zapraszam do środka.

Weszliśmy do przedsionka, którego sufit udekorowany był dużym, wpisanym w kształt elipsy freskiem. Zadrżałem. Mój wzrok padł na olbrzymiego tygrysa  stojącego po prawej stronie przy wejściu do salonu. Z lewej strony stał drugi tygrys, znacznie przerastający rozmiarami pierwszego. Zorientowałem się, że oba były wypchane i odetchnąłem z ulgą.

- Siadajcie - wskazał nam krzesła maharadża. Skinął na służącego, który zniknął, by po chwili przynieść nam szklanki z wodą do picia. - Oto mój pałac. Jak pan widzi - zwrócił się do Jessu - pochodzi on zaledwie z okresu tuż przed pierwszą wojną światową. Nie ma nawet tysiąca lat - maharadża usmiechnął się. - Nie znam też człowieka o imieniu Melchior. Czy to jakiś pana krewny?

- Wiem o nim bardzo mało. Nie jestem nawet pewien, czy nosi tytuł maharadży. Moja matka twierdzi, że jest bardzo bogatym człowiekiem...

- To jeszcze o niczym nie świadczy. W ciagu kilku ostatnich dekad narobiło się bogaczy i nie wszyscy pochodzą z rodów ksiażęcych czy królewskich.  Być może jednak, wędrując od miasta do miasta, od pałacu do pałacu w końcu natrafi pan na ślad Melchiora. Większość z nas, dawnych maharadżów utrzymuje ze sobą kontakty, albo odwiedza tych samych guru. Wiecie co - maharadża ogarnał wzrokiem naszą trójkę - zatrzymajcie się u mnie na kilka dni. Oddam wam do dyspozycji mój dom-pustelnię w dżungli. Jutro udaję się w kilkudniową podróż. Kiedy wrócę, spróbuję pomóc wam w zorganizowaniu dalszej podróży.

- Pustelnia w dżungli! To fascynujące - wykrzyknęła Magda. - Czy przychodzą tam dzikie zwierzęta?

- Niestety, tak. Mówię niestety, gdyż dwa  lata temu zdarzyło się, że lampart zjadł jedną z kobiet, które były u mnie na służbie. Nie wolno wychodzić z domu po zmroku.

Magdzie zrobiło się nieswojo. Przyznam, że i ja nieco się zaniepokoiłem słysząc tą uwagę. Jednak Jessu wydawał się być zachwycony.

- Kiedy możemy się tam udać? - zapytał.

- Nawet dzisiaj. Oddam wam do dyspozycji dwóch moich służących. Wszystkie potrzebne rzeczy znajdziecie na miejscu.

Dziwiło mnie, że maharadża tak chętnie oferuje swą pomoc ludziom, których po raz pierwszy ujrzał tego ranka, jednak wobec takiej gościnności nie wypadało odmówić. Gest maharadży bardzo ułatwiał mi zadanie, gdyż prawdę powiedziawszy nie miałem wiele pomysłów na to, w jaki sposób powinniśmy podróżować po Indiach. Wkrótce przed pałac zajechał terenowy samochód w ochronnych zielonych barwach. Eskortowani przez dwóch służących z karabinami, mając do dyspozycji kierowcę czuliśmy się jak grupka VIP-ów. Jessu podziękował maharadży za gościnę i  wyruszyliśmy w trasę.

 

Droga biegła przez tereny niezamieszkane, pokryte niską, kolczastą roślinnością. Teren falował, wokół nas wznosiły się coraz wyższe wzgórza, potem znów horyzont obniżał się i wzdłuż wyboistej drogi pojawiały się skromne wsie. Nad głową mieliśmy bezchmurne niebo, czasami spośród zieleni  wynurzały się sylwetki ludzkie, najczęściej kobiece. Kobiety niosły na głowie sterty  gałęzi, często nie dotykając nawet swojego ładunku rękami. Niektóre miały na głowach dzbany z wodą. Szły przeważnie boso, ubrane w kolorowe mieniące się od cekinów stroje.

- Nie moglibyśmy zabrać ich na autostop? - Magda pokazała dwie nastoletnie na oko dziewczyny niosące na głowie gliniane naczynia. Nie miałem nic przeciw temu pomysłowi.  Postanowiłem przekazać go kierowcy. Ten zdawał się nie rozumieć, o co mi chodzi. Kiedy wreszcie za pomocą gestów i powtarzanych raz po raz angielskich słów udało mi się opisać mu nasz pomysł, wybuchnął śmiechem. Nie miał zamiaru się zatrzymywać. Nie rozumiałem jego reakcji. Ponieważ jednak zarówno służący, jak i kierowca znali jedynie język gudżarati nie mogłem się dowiedzieć co go tak rozbawiło. Jechaliśmy kilka godzin. W pewnym momencie skręciliśmy z drogi głównej i wjechali w gęstwinę. Drzewa stały się wyższe, zaczęły docierać do nas dziwne, nieznane nam dźwięki.

- Tu, w Gudżaracie jest  rezerwat lwów - zauważył Jessu. - Ciekawe, czy będziemy tamtędy przejeżdżać. 

Zdradzał znajomość terenu i związanych z nim szczegółów. Musiałem przyznać, że przygotował się do tej podróży lepiej niż ja.

Zapadła ciemność. Kierowca nie zwolnił. Widać było, że zna drogę na pamięc. Musiałem się chyba zdrzemnąć. W pewnym momencie zatrzymaliiśmy się przed schodami budynku. Służący wygramolili się z samochodu, otworzyli bagażnik, wyjęli kosze z jedzeniem  i prześcieradła. Idąc za nimi znaleźliśmy się w dużym pomieszczeniu. Staliśmy tam przez dłuższą chwilę w ciemności zanim rozbłysło światło. Dopiero wtedy mogliśmy podziwiać wystrój wnętrza. Wysoko pod sufitem umocowane były wypchane głowy zwierząt, na ścianach wisiały fotografie przedstawiające sceny z polowań. Pośrodku salonu stał duży stół otoczony fotelami obitymi kwiecistą tkaniną.

- Jak na pustelnię, bardzo tu elegancko - skomentował Jessu.

Kiedy wypiliśmy po szklance wody służący pokazali nam nasze pokoje. W każdym z nich stało wielkie łoże z baldachimem z czarnego drewna. Zacząłem rozpakowywać moją walizkę, kiedy przybiegła do mnie Magda. Trzęsąc się ze strachu powiedziała, że w jej pokoju jest trup w szafie i że boi się tam spać. Poszedłem za nią. W rogu pokoju stała szafka wysokości człowieka, przypominająca na pierwszy rzut oka duży zegar z pozytywką. W środku znajdowała się naturalnej wielkości podświetlona fotografia kobiety. Wyglądało to bardzo plastycznie. Rzeczywiście mogło się wydawać, że jest to nieruchoma postać zamknięta w szklanej gablocie.

- Mimo to, nie będę tutaj spać - Magda nerwowo szarpała ramiączko swojej bluzki.

- Możemy się zamienić, pójdziesz do pokoju, z którego przechodzi się do sypialni Jessu, a ja będę spał tutaj.

- Dobrze. Zróbmy tak.

Służący zawołali nas na kolację. Jessu prosił, żeby mu nie przeszkadzać, więc tylko my z Magdą przekąsiliśmy coś niecoś i udali się na spoczynek. Ogarnęła nas tak głęboka cisza i ciemność, że moja opaska na oczy, którą zawsze nakładałem do spania oraz zatyczki do uszu okazały się całkowicie zbędne. Spałem mocno, a kiedy się obudziłem było po ósmej. Zaden dźwięk nie zakłócał panującej w pokojach martwoty. Wydało mi się to nawet nieco nieprzyjemne. W swoim służbowym mieszkaniu w Nowym Jorku przyzwyczajony byłem do grającego od świtu radia. Zawołałem na Magdę, której pokój znajdował się za przeszklonymi, zasłoniętymi ciężką kotarą drzwiami.

- Jestem, jestem, zaraz wstanę.

- Spróbuj obudzić Jessu.

Po chwili rozległ się przerażony głos Magdy:

- Nie ma go tu!

- Jak to nie ma? Sprawdź dobrze! Może poszedł się myć.

- Nie, patrzyłam w łazience. Tam też go nie ma.

- Wskoczyłem w slipki i za chwilę oboje przeszukiwaliśmy pokój Jessu. Było tam mnóstwo starych mebli z czarnego drewna. Odsunąłem wielkie drewniane ramy od obrazów złożone byle jak w kącie sypialni, zaglądałem za ciężkie aksamitne zasłony. Pościel nie była pognieciona, wyglądało na to, że Jessu w ogóle nie wchodził do łóżka.

- Musimy poszukać służących. Jeśli stąd wyszedł, na pewno nam o tym powiedzą.

Kiedy w końcu udało nam się w labiryntach pałacu odnaleźć służących,  wydawali się nie rozumieć, o co nam chodzi.

- Co za ludzie! - denerwowała się Magda. W ogóle nie można się z nimi dogadać.

 - Jessu, Jessu - powtarzała, oni zaś kiwali głowami odpowiadając "Yes, yes, madam."

- Daj spokój. Musimy go poszukać sami.

Wyszliśmy przez  kuchnię na podwórze. Poniewierało się tam mnóstwo  sprzętów o niewiadomym przeznaczeniu. Podwórze otoczone było murem, w którym dostrzegłem  małe drzwi. Pchnąłem je i ujrzeliśmy ziemną drogę. Za nią, aż po horyzont widniały kępy niskich krzewów.  

- Przydałaby się nam lornetka - westchnęła Magda. - Wydaje mi się, że w oddali widzę jakąś budowlę.

- Chodźmy tam. To wygląda na wieżę. Wejdziemy na nią  i zorientujemy sie w okolicy.

Ogarniał mnie coraz większy niepokój. A jeśli Jessu postanowił odłączyć się od nas i samodzielnie kontynuować podróż? Odrzuciłem jednak zaraz tą myśl jako absurdalną.   Nie odważyłby się chyba iść samotnie przez te pustkowia.  

- Nie obawiasz się lampartów? - Magda spojrzała na mnie pytająco.

- Sądzę, że polują raczej w nocy - uspokoiłem ją, czując jak mimo gorąca  robi mi się zimno ze strachu.

Poszliśmy ku wieży. Początkowo posuwaliśmy się ścieżką. Potem  ścieżka zanikła i musieliśmy torować sobie drogę wśród kolczastych krzewów. W pewnym momencie Magda pokazała mi coś, co wyglądało na szkielet dużego zwierzęcia.

- Co to?

- Pewnie kości konia. Albo wielbłąda.

- Wróćmy lepiej.

- Nie bój się, jeszcze trochę i będziemy u celu.

Drobne, kłujące gałęzie tworzyły dywan, po którym szliśmy sycząc co chwila z bólu. Kolce wbijały nam się w stopy. Oboje mieliśmy na nogach sandały. Pomyślałem, że mogą tu być jadowite węże i dreszcz przeszedł mi po plecach.  W pewnym momencie zobaczyliśmy coś, co wyglądało na piaszczystą drogę. Prowadziła do wieży. Okazało się, że jest to otwarta na cztery strony świata budowla nakryta kopułą. Nikt tutaj nie bywał, na co wskazywała gruba warstwa ptasich odchodów i piasek przyniesiony przez wiatr. Wbrew naszym oczekiwaniom z wieży nie rozciągał się interesujący widok.

- Wracamy - zarządziłem.

- Jestem zmęczona.

Magda przylgnęła do mojego ramienia.

- Chodź, kotku. Jeśli tu zostaniemy umrzemy z pragnienia. Nie sądziłem, że ten spacer  zajmie nam tyle czasu.

- Gdzie się mógł podziać ten Jessu? Wiesz co, Andrzeju?  To przecież jeszcze chłopiec. Powinenieś trzymać go krótko. Kiedy go odnajdziemy musisz porządnie na niego nakrzyczeć. Obiecujesz mi to?

- Chodź, kochanie. Teraz musimy uważać, żeby nie zgubić się w tym buszu. Robi się coraz goręcej. 

- Na tym pustkowiu nie ma nic do roboty.

- Nie marudź. Sama chciałaś tu przyjechać.

- Jak wrócimy będę się opalać.

- Świetny pomysł. Czy mamy pójść w lewo, czy w prawo?

Przed nami wyrosła zapora z kolczastych krzaków. Nie pamiętałem tego odcinka trasy. Po chwili wahania skręciłem w prawo. Szliśmy wzdłuż ściany roślinności, która zdawała się gęstnieć i wyrastać o wiele wyżej niż krzewy, przez które przedzieraliśmy się idąc ku wieży. Miałem wrażenie, że zboczyliśmy z właściwej drogi. Nie było jednak sensu wracać. Brnęliśmy przed siebie potykając się o korzenie i suche gałęzie.

- Andrzeju! Chyba widzę ścianę pałacu.

Idąc wzdłuż muru wydostaliśmy się na otwartą przestrzeń. Wznosiła się tam konstrukcja przypominająca niedawno odwiedzoną przez nas wieżę, tyle, że ta była faktycznie wieżą. Prowadziły do niej strome schody.

- Zostań na dole - nakazałem Magdzie a sam zacząłem wspinać się po kamiennych, nadszarpniętych przez czas stopniach. Gdy wszedłem na górną platformę wykrzyknąłem ze zdumienia.

- Jessu! Jesteś tutaj!? Co się z tobą działo?

Nieporuszony moim nagłym wtargnięciem Jessu odwrócił głowę.

- Cicho! Musieliście mnie tu nachodzić? Chciałem spędzić te trzy dni sam.

- Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Martwiłem się o ciebie. Przecież wiesz, że twoja mama prosiła mnie, żebym się tobą opiekował.

Głowa Jessu, odwrócona do mnie profilem, zastygła w nieruchomej pozycji. Przyjrzałem mu się bliżej i zauważyłem, że jego rysy zmieniły się. Zmężniał. Ktoś, kto widział go tuż po wylądowaniu w Delhi i teraz, musiał zauważyć, że z chłopca stał się młodzieńcem. Od naszego oprzyjazdu do Indii minęło zaledwie trzy dni. Zdążył się aż tak zmienić? "Czas przyśpiesza" - przypomniałem sobie słowa Joke'a. Jeśli by tak było, myślałem z przerażeniem, to i ja musiałbym się postarzeć, i Magda. 

- Zostaw mnie samego, Andrzeju.

- Jak to? Nie przyjdziesz nawet na kolację?

- Nie. Mam tu trochę jedzenia - pokazał gazetowe zawiniątko.

- Co to takiego? Skąd to masz?

- Placki chapati. Służący zrobił mi je na śniadanie.

- Bardzo mało ostatnio jadasz.

- Od czasu, gdy opuściliśmy pokład samolotu wciąż mam coś z żołądkiem - zażartował.

- Powiedz mi, jak się tu znalazłeś? - nie chciałem przyznać się przed Jessu, że straciłem orientację w terenie.

- Przyszedłem. To jakieś pół kilometra od pałacu.

- Prowadzi tu jakaś porządna droga? My z Magdą przyszliśmy w to miejsce przedzierając się przez krzaki.

- Tak. Zobacz - tamtędy można nawet przyjechać samochodem.

- Nie widać stąd pałacu.

- Nie. To ulubione miejsce medytacji maharadży. Te wysokie kolczaste krzewy bronią  wstępu lampartom.

- I chcesz tu nocować?

- Spędziłem tu pierwszą noc, spędzę i następne.

Wciąż jeszcze nie byłem pewien, czy pozwolić mu, żeby został na tym odludziu.

- A picie? Nie masz nic do picia.

- O to się nie martw. Maharadża założył tu bardzo pomysłowe urządzenie.

Pokazał na ścianę, w której tkwiło coś w rodzaju kranu. Odkręcił go podstawiając dłoń. Z kranu popłynęła lodowato zimna woda.

- Pitna - dodał Jessu i zwilżył wargi dotykając je dłonią.

- Ale czy gotowana?

- Nie mam pojęcia.

- Może przynieść ci coca coli?

- Nie, dziękuję.

- Mówisz, że popusuł ci się żołądek a nie chcesz coli. Przecież to najlepsze lekarstwo.

- Trzeba się oswajać z miejscowymi bakteriami.

- Nie będziesz się tu nudził?

Jessu spojrzał na mnie zdziwiony.

- Na pewno mniej niż w Nowym Jorku w godzinie szczytu.

- Jak chcesz.  Ale radziłbym ci wrócić na tę noc do domu. Napędziłeś nam okropnego stracha. W tej dziczy wszystko mogło się zdarzyć.

- Nie boję się.

- W każdym razie my z Magdą wracamy.

Zbiegłem po schodach, żeby powiedzieć Magdzie, że zguba sie znalazła i wyruszyliśmy w drogę powrotną do pałacu. Tej nocy miałem niespokojny sen. Śnił mi się Jessu, którego atakował lampart o błoniastych  skrzydłach nietoperza.    
                                            ***
                                             cdn.
 

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Ta przygoda zakonczy sie w Japonii

5 sierpnia 2013
Od dzisiaj zaczynam pisać powieść, której akcja zakończy się w Japonii.
Tytuł: Jessu, Andrzej, Magda.
Jest to moje własne dzieło, do którego mam wyłączność praw autorskich.
Wszelkie kopiowanie, cytowanie, itp. - tylko za moją zgodą.

                                   Jessu, Andrzej, Magda

Z dziennika Andrzeja:
"Był piękny poranek ostatniego dnia stycznia - zimowego miesiąca w Delhi. Słońce lekko podświetlało mgłę okrywającą przezroczystym muślinem niebo i porośnięte trawą błonia przylegające do Rajpatu. Poleciłem kierowcy naszej taksówki, grubokościstemu Sikhowi w szarym turbanie, by się zatrzymał. Przed nami rozciągał się wspaniały widok. Potężna budowla z powodu unoszącej się mgły sprawiała zjawiskowe wrażenie, zdawała się rozpierać przestrzeń. Szeroki jak rzeka asfaltowy gościniec spływał ze wzgórza, na którego szczycie widniała olbrzymia kopuła zwieńczona powiewającą tam flagą Indii. Po prawej i lewej stronie gościńca rozciągały się mury w kolorze indygo. Ponad murami po obu stronach wznosiły się symetrycznie ustawione kopuły mniejszych rozmiarów obok wież w kolorze beżowego piaskowca.

Po raz pierwszy w życiu widziałem coś tak wielkiego i niezwykłego. Spojrzałem na Jessu. Wpatrzony w budowlę zapomniał o naszej obecności. Jego twarz wydała mi się dojrzalsza niż wtedy, kiedy wyruszaliśmy z Nowego Jorku.

Chudy jak trzcina, o czarnych włosach i smukłym nosie wyglądał, jakby należał do tego niezwykłego miejsca i krajobrazu.

- Stańcie tu, zrobię wam zdjęcie – Magda wyjęła z torebki aparat.

- Jeśli chcecie to się fotografujcie. Ja nie mam ochoty – Jessu oddalił się w kierunku trawnika. Zauważyłem, że nasz kierowca, Sikh przygląda mu się zza szyb taksówki.

Gdy już porobiliśmy sobie zdjęcia, na miejsce, gdzie znajdowaliśmy się podjechał autokar. Wysypali się z niego kolorowo ubrani ludzie – większość kobiet miała na czole czerwoną kropkę i ubrana była w połyskliwe tkaniny. Drobne, również kolorowo ubrane dzieci o wielkich czarnych oczach rozbiegły się po trawniku. Mężczyźni fotografowali zapamiętale. W pewnym momencie jeden z nich podszedł do mnie pytając czy może się ze mną sfotografować. Jego prośba wydała mi się cokolwiek dziwna, nie miałem jednak powodu, by się nie zgodzić. Jeszcze bardziej zdumiałem się, kiedy mężczyzna pokazał na Magdę i na Jessu – z nimi też! – dodał, ale ponieważ Jessu nie reagował na moje prośby nieznajomy zadowolił się naszą dwójką. W rozmowie okazało się, że pochodzi z południa Indii. Za chwilę do trawnika podjechał następny autokar i wysypało się z niego drugie tyle rodzin z dziećmi. Ci ludzie ubrani byli również dość kolorowo, kobiety jednak, zamiast połyskliwych tkanin nosiły coś jakby suknie spod których wystawały spodnie. Na głowach miały chustki. Mężczyźni mieli na sobie czarne płaszcze. Zauważyłem, że jeden z nich zbliża się do Jessu. Zamienili parę słów i Jessu, chyba po raz pierwszy od początku naszej wyprawy uśmiechnął się.

- Pytał mnie, czy ja także pochodzę z Kaszmiru – wyjaśnił mi pózniej Jessu. – Bardzo się zdziwił, kiedy zaprzeczyłem. Ta wycieczka przyjechała ze Srinagaru – dodał. - Teraz panuje tam surowa zima.

Był to cały komentarz, jaki wygłosił po wizycie pod pałacem prezydenckim w New Delhi. Wydawał się być zamyślony i nieobecny. Dopiero kiedy przyjechaliśmy do hotelu napełnionego dźwiękami tabli i zapachem kadzidła i przystąpili do omawiania następnych etapów naszej podróży, ożywił się.

- Spójrzcie, to całe Indie. Podzieliłem je na sektory, ale i tak nie zdążylibyśmy objechać nawet stolic wszystkich stanów. Toteż wybrałem tylko te miejsca, gdzie znajdują się stare pałace maharadżów. Ktoś taki jak Mielchor musiał pochodzić z bogatego rodu.

- Tych punktów jest mnóstwo! – wykrzyknęła Magda. Będziemy musieli pędzić przez Indie z szybkością huraganu.

- Postaramy się robić to bez niepotrzebnego pośpiechu. Pomogą nam miejscowi – Jessu z wiarą podchodził do czekającego nas przedsięwzięcia.

- A jeśli już znajdziesz Melchiora – co mu powiesz? – spytała Magda.

- Mam z nim mnóstwo rzeczy do omówienia – odparł zagadkowo Jessu.

- Od czego mielibyśmy zacząć? - spytałem, gdyż miałem za zadanie czuwać nad

każdym krokiem Jessu i pilnować, aby ta wyprawa nie stała się okazją do jego zbytniego usamodzielnienia się.

- Spójrzcie tutaj: w północno-zachodniej części Indii jest stan, którego kształt na mapie przypomina dziób wielkiego ptaka. Mnóstwo tam starych pałaców. To Gudżarat. Zaczniemy od niego. A teraz chodźmy spać.

- A kolacja?

- Obejdę się bez niej. Od dzisiaj zaczynam post.

- No masz! - parsknęła z oburzenia Magda. - Andrzej, my nie musimy się umartwiać, prawda?

Przyznałem jej rację. Odprowadziliśmy Jessu do pokoju i udali się do sali restauracyjnej na dole.
Na prawo od wejścia, przy kontuarze, kręciło się kilku kelnerów. Ubrani w czarne garnitury i białe koszule chodzili z miejsca na miejsce bez celu. Wybraliśmy stolik przy przeszklonej ścianie. Mogliśmy stąd widzieć hotelowy ogród. Był tam podświetlony basen, ale o tej porze roku goście nie kwapili się do kąpieli. Obejrzeliśmy wszystkie dania w karcie. Magda miała ochotę spróbować czegoś lokalnego, więc wybraliśmy potrawę, która nazywała się sambar. Wciąż nie zjawiał się kelner. Zerkałem w stronę spacerujacych, ale dopiero po długich usiłowaniach ściągnięcia wzrokiem jednego z nich przyszedł, by przyjąć zamówienie. Kiedy przyniósł miseczki wypełnione żółto-zielonym płynem zaniepokoiłem się o nasze żoładki. Potrawa jednak okazała się jadalna, chociaż nieco piekła w język. Aby ugasić pragnienie zamówiliśmy mnóstwo lekkiego, delikatnie musującego miejscowego piwa. Ta skromna kolacja kosztowała nas dosyć sporo. Obliczyłem, że również za hotel trzeba będzie zapłacić astronomiczną sumę i powiedziałem to Magdzie.


- Chyba ten twój szef nie skąpi ci forsy - odparła niefrasobliwie, zanurzając nos w karcie deserów.

- Skąpić nie skąpi, ale to dopiero początek naszej podróży. Przy tych cenach szybko stopnieje nam konto.

- Nie martw się, w razie czego dorobię.

Tylko tego brakowało - pomyślałem. Nie powiedziałem jednak tego Magdzie, by nie dać jej okazji do rozważań zmierzających do wprowadzenia owego pomysłu w życie.

Następnego dnia bladym świtem znaleźliśmy się na lotnisku Indiry Gandhi. To, co tam ujrzałem przyprawiło mnie o odpływ energii. Przed lotniskiem kłębił się tłum. Z jakiegoś niejasnego dla mnie powodu pasażerom nie pozwalano na swobodne wejście do gmachu, toteż i my musielismy ustawić się na końcu kolejki i popychając wózek z naszymi bagażami torować sobie drogę wśród innych wózków, kobiet z dziećmi na ręku i za rękę, wiercących się bez ustanku młodzieńców, starców w osobliwych strojach i spowitych w tkaniny starych kobiet na wózkach inwalidzkich popychanych przez inne kobiety bądź mężczyzn. W tym chaosie trudno było się skupic nie mówiąc o rozmowie, toteż każdy z nas starał się pilnować bagażu i trzymanego w ręku biletu, gdyż, jak zauważyłem, przy wejściu do budynku trzeba było okazać bilety na samolot. Wreszcie nadeszła nasza kolej i żołnierz uzbrojony w karabin wpuścił naszą trójkę do hali lotniska uważnie oglądajac paszporty. Wewnątrz było nieco luźniej. Kiedy na ekranie monitora ukazał się numer naszego lotu, przed wskazaną bramką zaczął gromadzić się tłumek, tym razem złożony z mężczyzn w białych długich sukniach i czapeczkach przypominających zwężający się ku górze walec. Czekała nas skomplikowana procedura przechodzenia przez piszczące bramki, prześwietlenia bagażu a następnie szczegółowej kontroli osobistej. Gdy wreszcie puszczono nas na drugą stronę musieliśmy otworzyć nasz podręczny bagaż, który został dokładnie przeszukany. Nigdy dotychczas nie spotkałem się z tak szczegółowymi kontrolami. Potem przyzwyczaiłem sie, że gdziekolwiek byśmy nie lecieli, było to normą. W czasie całej podróży Jessu prawie się nie odzywał. Próbowałem wybadać jakie ma plany, ale powiedział tylko, że z Ahmedabadu natychmiast udamy się do Morvi. Nie zadawałem pytań, gdyż z przewodników wynikało, że w Morvi jest stary pałac. Niepokoiło mnie jedynie to, że niedawno tereny te nawiedzone zostały przez potężne trzęsienie ziemi i było całkiem prawdopodobne, że wstrząsy mogą się powtórzyć. Powiedziałem to Jessu, ale zupełnie nie przejął się moją uwagą. Miałem wrażenie, że z każdą chwilą podróży pogrąża się w trans. Magda, przeciwnie, szczebiotała z coraz większym ożywieniem. Zastanawiałem się jak długo zdołamy podróżować w trójkę przy tak różnym nastawieniu do całej wyprawy. Co gorsza Jessu zdawał sie zupełnie nie potrzebować mojej obecności. Mimo, iż to ja załatwiałem kwestie praktyczne związane z podróżą wydawało mi się, że gdybym zostawił go samemu sobie, znalazłby własny sposób jej kontynuowania. Musiałem bardzo uważać by nie zrazić go do siebie. W przeciwnym wypadku moja i Magdy podróż po Indiach natychmiast by się skończyła, tak jak fundusze i moja praca u Joke’a. Czułem się jak ktoś, kto balansuje na cienkiej linie.
                                  ***
                                   cdn.

piątek, 19 lipca 2013

Nagasaki i Kagoshima

12.07 - 16.07.2013 - wyjazd do Nagasaki i Kagoshimy. Z tego ostatniego miasta - podróż promem na Sakurajimę, wyspę z dymiącym wulkanem. Potem wycieczka nad jezioro Ikeda, gdzie jest dość dziko i krajobraz przypomina nieco ten z Tahiti. Było gorąco, ale można było chodzić.
W pociągu z Kagoshimy zabawna scenka: pani konduktor podchodziła do pasażerów i zachęcała do robienia sobie zdjęć w konduktorskiej czapce na głowie.
Piękny park naturalny wokół wulkanu na Sakurajimie! Nie zawsze jednak można tam swobodnie spacerować. Następnego dnia po naszych odwiedzinach wulkan rozciągnął rękaw pyłu nad kilometrami zieleni. Bardzo udana wyprawa!

wtorek, 2 lipca 2013

Japończycy - jacy są?


2.07.2013

Japończycy – jacy są?

Dzisiaj spotkaliśmy się z naszymi japońskimi przyjaciółmi. Słyszało się czasem opinie – głównie od Polaków, że Japończycy są „zimni”. To nieprawda. Z tak dużą porcją empatii, emocji, dobrych wibracji nie spotkałam się chyba nawet u swoich rodaków. Rozmawialiśmy m.in. o tym, że muszą wziąć kredyt na mieszkanie, a już martwią się, że ich syn pójdzie w przyszłości na uniwersytet i trzeba będzie opłacić mu naukę. Syn ma niecały rok, ale już ogarniają wyobraźnią nie tylko bliższą, ale i dalszą przyszłość. Oboje będą musieli pracować, by utrzymać rodzinę i pokryć koszty kredytu. Nie wiadomo, czy spełnią marzenia o podróżach. Przyrzekliśmy sobie, że spotkamy się albo w Polsce albo w bliższej Japonii części Azji.  

poniedziałek, 1 lipca 2013

W dawnej Japonii


1 lipca 2013

 

Wczoraj wycieczka do Kawagoe – pięknej miejscowości ze starymi domami w stylu Edo – dawnej Japonii. Dojazd jest prosty: z Ikebukuro linią Tojo Tobu, najlepiej ekspresem. Koszt niewielki a mnóstwo uciechy, gdyż w mieście tym są sklepiki z tradycyjnymi wyrobami japońskimi, restauracyjki w drewnianych domach, gdzie zdejmuje się buty aby wejść, kameralne muzea – domy, gdzie można zaspokoić ciekawość co do sposobów mieszkania ludzi dawniej i dziś! Można też pogapić się na stary dzwon na wieży miejskiej, który uruchamia się cztery razy dziennie. Długie poziome ramię wysuwa się poza obręb wieży i uderza w powierzchnię dzwonu. Można przyjrzeć się pracy rzemieślników i rękodzielników. W miasteczku panuje ożywienie, nie jest to senna miejscowość , jak Manazuru. Byłyśmy tam w trójkę, każda z nas znalazła coś dla siebie w licznych sklepikach. Dodatkową zaletą tej trasy wycieczkowej są puste pociągi w weekendy. Każdy kto mieszka w Tokio powinien wybrać się chociaż raz do Kawagoe, by poznać smak Japonii innej – nie betonowo-szklanej, z niebem bliżej nad głową.     

sobota, 29 czerwca 2013

Jednodniowy wyjazd z Tokio

29.06.2013

Dzisiaj wyjazd do Shimoda. Najpierw pociągiem do Atami z Shinagawa a potem przesiadka i dalej. Shimoda to miejsce, do którego dotarł Amerykanin admirał Perry i nakłonił Japończyków do otwarcia kraju na świat. W Shimoda duże wrażenie zrobiła na mnie historia opisana przy wejściu do Daianji - świątyni położonej przy głównej ulicy. W 1688 roku szesnastu samurajow popełniło tam seppuku. Powód? Wieźli drewno do stolicy Edo, statek rozbił się. Poczuli się winni, honor nie pozwolił im przybyć bez ładunku. Najmłodszy miał 15 lat. Historia ta jest ciekawa ze względu na bardzo rozwinięte poczucie odpowiedzialności właśnie. Gdyby było ono tak rozwinięte w naszym kraju,  chyba niewielu ludzi pozostałoby tam przy życiu... Ale to tak na marginesie. Widoki w Shimoda są piękne - zwłaszcza z góry Nesugata, na którą można wjechać kolejką linową. Powrót pociągiem Odoriko był dobrym pomysłem, gdyż nie trzeba było przesiadać. Po 17.00 widoki na morze nabierały coraz bardziej melancholijnych barw. Około 20.00 byliśmy na stacji Shinagawa w Tokio.

sobota, 22 czerwca 2013

Śmierć w Japonii

22.06.2013
"Jeśli chcesz umrzeć w spokoju unikaj procedur medycznych" - mniej więcej tak można by przetłumaczyć tytuł książki japońskiego autora Nakamury na temat umierania. W Japonii powstały już domy, w których można spokojnie dokończyć żywota bez niepotrzebnych, uciążliwych zabiegów medycznych przedłużających życie, albo raczej agonię. Może to i sensowne zważywszy, że atmosfera szpitala nie należy do najprzyjemniejszych. Dawniej, kiedy nie było tak rozwiniętego systemu służb zdrowotnych ludzie umierali w sposób bardziej naturalny. Teraz często w bardzo podeszłym wieku poddają się zabiegom medycznym mającym poprawić ich zdrowie, i wtedy właśnie kończą życie. Bo ingerencja medycyny okazuje się zbyt intensywna dla starszego organizmu. Tak było z moim dziadkiem, który zmarł w szpitalu po operacji na kataraktę. Jeśli więc tylko można znieść dolegliwości jakie się ma, bezpieczniej jest, być może stronić od lekarzy. Jest to zawsze pewien dylemat: poddawać się zabiegowi, czy nie. Wydaje mi się, że Japończycy nie biegają tak z byle czym do lekarza, jak ludzie Zachodu. A jeśli już przyjdą z czymś poważnym, to uzyskują skuteczną pomoc. Ale, jak pisze Nakamura, medycyna ma ograniczoną władzę nad starością i śmiercią.  

czwartek, 20 czerwca 2013

Stereotypy


20.06.2013
Stereotypy to popularne, nie poparte głębszymi argumentami wyobrażenia na temat jakiegoś zjawiska, albo grupy ludzi. Natrafiłam na ciekawe zestawienie stereotypowych wyobrażeń trzech narodowości: Chińczyków, Rosjan i Japończyków w filmach chińskich, tzw. hongse jingdia (Red Classics), czyli produkcji gloryfikujących heroizm komunistów. Autor artykułu przedstawia to w ten sposób:
Chińczyk (tj. bohater filmowy, który w filmie jest Chińczykiem): występuje w roli ofiary, cechuje go odwaga, ma naturę szlachetną, osobowość elastyczną, wykazuje dystans do spraw seksu.
Rosjanin: występuje w roli wyzwoliciela, cechuje go siła, jest sympatyczny w obyciu, uparty, nie kryje się z seksualnością.
I wreszcie Japończyk: występuje w roli tego, który atakuje, ma dziką naturę, wykazuje brak zmysłu moralnego, jego osobowość to głównie wady, a seksualność - perwersyjna (źródło: "Contested Images of China, Japan and Russia", w: Orient on Orient, Images of Asia and Eurasian Countries, edited by Tetsuo Mochizuki, Go Koshino, Slavic Research Center, Hokkaido University, Sapporo, March 2013). Ciekawe, skąd w tych filmach wzięły się takie właśnie stereotypy? Zapewne odpowiedź na to pytanie zajęłaby dużo czasu i wymagała głębszych studiów. Ja na pewno też nie jestem wolna od tworzenia sobie w głowie stereotypów - któż ich nie tworzy? Nawet jeśli widzimy, że nie pasują do rzeczywistości mają dużą siłę narzucającą. Chyba oglądane kiedyś, we wczesnej młodości filmy wojenne zostawiły we mnie obraz Japończyków jako okrutnych. Czy perwersyjnych? Nie, tego nie wyniosłam z filmów. Stereotyp perwersyjności wytworzył się we mnie chyba pod wpływem artykułów w prasie: a to jakiś nauczyciel robił zdjęcia tego, co pod spódniczkami dziewcząt, a to ktoś tam w pociągu molestował dziewczynę. Nawet podobno są strony internetowe, na których mogą dogadać się ci, co molestują i ci (te), co chcą być molestowani(molestowane). No i mamy gotowy stereotyp: perwersyjni. Ci do braku zmysłu moralnego, to myślę, że ma tu znaczenie specyfika kultury japońskiej. Jest ona oparta na innych zasadach i jej ocena z punktu widzenia np. europejskich wartości chrześcijańskich może być zupełnie absurdalna. Inne wartości są cenione tam, inne tu.  Co do wad - to zapewne chiński brak sympatii odegrał tu pewną rolę. W każdym razie nie można traktować filmów takich, jak te w komunistycznych Chinach jako źródła wiedzy o danym narodzie. Ale tak jak mówię, stereotypy zakorzeniają się łatwo, a wyplenić je trudno. W każdym razie autorami artykułu są Japończycy, więc jeśli oni sami stworzyli to zestawienie, to myślę, że nie jest nietaktem pisanie o tym. Stereotypy intrygują, dlatego, że powstają i przylepiają się do mózgu, jak rzep.

wtorek, 18 czerwca 2013

Ludzie


Tokio, 18.06.2013

Oglądy ludzi: w pociągu, w metrze, w sklepach, na ulicy. Dzisiaj jechałam pociągiem. Na stacji wsiadło homo – popatrzyłam pobieżnie: ciekawie ubrana jest ta dziewczyna. Popatrzyłam w górę (bo siedziałam, a homo nie) – ma ciekawą fryzurę. Przyjrzałam się jeszcze raz: ale chyba nie jest już najmłodsza. Może ma około pięćdziesięciu lat. I jak odważnie ubrana!  Homo miało spodenki w duże kropki i kok na głowie trochę przypominający fryzury zawodników sumo. Znów rzuciłam okiem na spodenki, potem mój wzrok powędrował ku łydkom i co widzę? Są potężnie owłosione! Teraz jeszcze raz ogarniam dyskretnie wzrokiem tego pasażera JR i dociera do mnie, że to facet! A chyba przez piętnaście minut był w moich oczach najpierw dziewczyną, potem pięćdziesięcioletnią kobietą, a wreszcie facetem. A może to transwestyta? Nie wiem, nie miał makijażu. Może był aktorem? Nie mam pojęcia. Doświadczenie w każdym razie niepowtarzalne.

Kiedyś z kolei wracałam dość późno wieczorem z Biblioteki Sejmowej. Siedziałam w zamyśleniu, nagle poczułam na sobie czyjś wzrok. Kiedy spojrzałam w tamtą stronę zrobiło mi się zimno. Poczułam lęk. Dlaczego? Człowiek, który na mnie patrzył był ubrany w porządny czarny garnitur, białą koszulę, wyglądał na przeciętnego „sararymana”. To, co mnie przeraziło to był wyraz jego oczu. Patrzyły z jakąś kamienną bezwzględnością, zimne, władcze. Szybko spuściłam wzrok starając się nie zerkać więcej w jego kierunku. Przed wysiadaniem na mojej stacji upewniłam się, że nie ma go już w wagonie.

Inne spotkanie: wracałam kiedyś z bardzo dalekiej samotnej wyprawy do prefektury Mie. Na jednej ze stacji wsiadła jasnowłosa dziewczyna. Miała na szyi krzyżyk na łańcuszku. Zagadnęłam ją po angielsku, bo moja wyprawa była nieudana, myślałam że może dowiem się od niej, czy była na procesji, której ja nie znalazłam. Po angielsku nie bardzo mogłyśmy się dogadać, ale okazało się, że zna hiszpański. Jest Ukrainką, żoną Latynosa o pochodzeniu japońskim. Procesja, jak się dowiedziałam odbyła się. Tak niewiele mi brakowało, żeby na niej być! Ale to spotkanie w pociągu, gdzieś w środku wyspy Honsiu z Ukrainką mówiącą po hiszpańsku… Doprawdy świat jest mały.

niedziela, 16 czerwca 2013

Energia jądrowa - refleksje


16.06.2013

Premier Japonii Shinzo Abe jest w Polsce. Rozmawia m.in.o promocji technologii jądrowej. Jest to jeden z jego pomysłów na poprawę stanu japońskiej gospodarki: eksport technologii za granicę. Pomysł świetny, tylko jeśli obserwuje się stan rzeczy po katastrofie w Fukushimie jest to trochę niepokojące. Energia jądrowa wymaga absolutnie odpowiedzialnego podejścia ze strony pracowników. Tymczasem w Polsce wiele spraw nie wychodzi, chociażby zarządzanie kolejami. Toteż tutaj miałabym wielkie obawy, czy faktycznie stopień odpowiedzialności tych, którzy pracowaliby w elektrowni zabezpieczyłby Polskę przed jakimś niespodziewanym wydarzeniem. Zdarzają się awarie mniejszego pokroju w tym sektorze we Francji. Czy tak trudno jest sobie wyobrazić takową awarię u nas?

Obecnie w środowiskach naukowych nie mówi się już „to jest bezpieczna energia”. Taki pogląd usypiał czujność, a w tej dziedzinie czujność musi być nieustająca i na najwyższym poziomie. Ktoś powie: trzęsienie ziemi, tsunami. Zgoda. Ale to człowiek nie przewidział, ze tsunami zniszczy urządzenia chłodzące w elektrowni. To zawinił człowiek i jego brak zdolności przewidywania. Każda katastrofa jest inna. Dlatego np.  lotnictwie bada się każdą szczegółowo pod kątem przyczyn. Weźmy trzy największe katastrofy jądrowe: Czernobyl, Three Milles Island i teraz Fukushima. Każda z tych awarii była spowodowana czym innym. Żadnej ludzie nie przewidzieli.

Zastanawiam się też nad wydajnością energetyki atomowej. Jeśli 53 reaktory japońskie produkowały 30 % energii, to jeśli miałyby produkować trzy razy więcej (ok. 100%) trzeba by ich było 150! Całe wybrzeże Japonii trzeba by usiać elektrowniami atomowymi!
Po Fukushimie (3/11/2013)tu i ówdzie pojawiają się  raporty naukowców: o radioaktywnym planktonie, radioaktywnych rybach, wodzie gruntowej. Powoli skażenie „rozpełza się” po okolicy. Na ile może szkodzić?  Badać to jest bardzo trudno, gdyż rozprzestrzenia się ono bardzo nierównomiernie, a związek przyczynowy tj. skażenie a choroby u człowieka jest trudny do udowodnienia, chyba że człowiek przyjął dużą dawkę promieniowania. Kiedy się nad tym wszystkim zastanowić to dzisiaj przecież niektórzy ludzie nie mogą w pewnych miastach wychodzić na ulicę, bo z powodu zanieczyszczeń konwencjonalnych – chemicznych, Co2, dusi ich astma. A czyż tak trudno wyobrazić sobie codzienne zerkanie na licznik Geigera, by sprawdzić, czy danego dnia trzeba wyjść w kombinezonie, czy bez?  W każdym razie nie chciałabym doświadczyć tego na własnej skórze. A niestety, dzieci w niektórych miejscach w Tohoku doświadczają tego.  

Muzeum Matsuo Basho

16.06.2013

Dzisiaj wizyta w małym muzeum Matsuo Basho nad Sumidą, w dzielnicy Tokio zupełnie nieciekawej, tyle że nad rzeką. Dojazd linią Oedo z Azabujuban do Morishita Station a potem pieszo około siedem minut trochę błądząc i meandrując.  Padało. W muzeum trochę map, wierszy na zwojach, dokumentów. Trasy jakie pokonywał poeta pieszo - obszedł niemal całą wyspę Honshiu!
Piękny widok na Sumidę z tarasu widokowego gdzie jest pomnik poety.
Potem powrót terenami nieco przemysłowymi, magazyny, autostrada. Lubię takie spacery, mają w sobie coś z wstąpienia na plan filmu science fiction. Wyobrażam sobie jakby to było, jeśli nagle Tokio wyludniłoby się z jakichś powodów i tylko ja przetrwałam. Może już ktoś wcześniej wybrał puszki z napojami z automatów i dla mnie nic by nie zostało? Iść, iść pieszo przez opuszczone miasto niczym przez nieprzebyty łańcuch górski. Często prześladuje mnie taka wizja. Wielkie miasta są jak nieprzebyte łańcuchy górskie. Nie na miarę człowieka. Aż dziw, że zbudowali je ludzie.

sobota, 15 czerwca 2013

Piękno Manazuru

15.06.2013

Dzisiaj, w sobotę wycieczka do miejscowości Manazuru. Nazwa kojarzy mi się z Lazurowym Wybrzeżem, może dlatego mam dla tej miejscowości pewien sentyment. Trzeba wsiąść w pociąg o nazwie Acty w kierunku Atami na stacji Shinagawa w Tokio. Wyjazd o 10.47, przyjazd o 12.00. Manazuru jest spokojnym miasteczkiem rybackim. Mnóstwo restauracyjek z sashimi. Ale najciekawiej jest iść pieszo, najpierw wzdłuż morza a potem drogą do góry(około 4 km). Dociera się na cypel położony na wysokim klifie. Jest tam pawilonik z restauracją - dzisiaj jadłam tam wspaniałe sashimi na ryżu. Potem można iść do małej kawiarenki na nadmorskim tarasie. Widok na morze - dookoła wspaniały. Dalej są góry, te w kierunku górskiej miejscowości Hakone. Można też zejść schodami na sam dół by moczyć stopy w morzu. Na cyplu rosną stare drzewa, las pachnie. Powrót - albo autobusem, albo jeszcze ciekawiej - pieszo, tylko że tym razem górną częścią miasteczka. Można obejrzeć ciekawe domy, jest tam muzeum sztuki nowoczesnej - nieco drogi wstęp, ale mieści się ono w ciekawym starym drewnianym domu. Sennie i pięknie, czyste powietrze, umysł oddycha. Manazuru, mały klejnocik na zurbanizowanej aż nadto wyspie Honsiu.

piątek, 14 czerwca 2013

Tokio i inne miasta Azji


    Chodzę po Tokio w jakimś napięciu, tłumy działają na mnie źle, nie widzę przestrzeni przed sobą. Mimo, że miasto jest wygodne, ma dużo toalet, miejsc do odpoczynku, kawiarni gdzie można coś przekąsić (czy trzeba, czy nie trzeba!) to jednak nieco przeraża. Jest ponad miarę człowieka. Jeśli ktoś sie nad tym nie zastanawia, to może nie jest to dla niego problem. Ale przecież wielu ludzi tutaj dostaje świra, nie wiadomo z czego – z tego tłoku, czy też z innych powodów. Pisarz pochodzenia indyjskiego Naipaul pisał o stresie, na jaki cierpią Indusi mieszkający w swoich klitkach w wielkich miastach Indii. Tu, w Tokio też ludziom jest chyba ciasno, nawet jeśli nie całkiem zdają sobie z tego sprawę. Mają mnostwo udogodnień, ale jako istoty biologiczne i istoty ludzkie nie mają przestrzeni dla swojej cielesnosci i psychiki.

Podobnie wielkim miastem jest Hong Kong. Tylko, że tam czuje się, przynajmniej w niektórych dzielnicach, jakąś przestrzeń dla duszy. Te sklepiki, chaotyczne uliczki, restauracyjki. To jest na miarę człowieka. Port natomiast robi nieco przerażające wrażenie swoim ogromem – gigantyczne żurawie w ciemnosci – wieże świateł w nieokreślonej przestrzeni, ogrom w ktorym nie ma miejsca na piesze wędrowki ludzkiej mrówki. Jednak jest coś w tym mieście, co wzbudziło moją sympatię, chociaż zdaję sobie sprawę, że mieszkanie tam na dłuższa metę byłoby chyba nudne. Tak jak w wielu miastach Azji Dalekowschodniej. Chiny np. tak już się komercjalizują, że władze zakazały tym świątyniom, do ktorych licznie przybywają turyści pobierania haraczu pienieżnego za wstęp. Azja zawsze byla taka – w Tybecie przecież w świątyniach zdzierano z pielgrzymów, ile wlezie.  W Indiach może  mniej zdzierano. Tutaj, w Japonii świątynie są biznesami (rodzinnymi najczęściej), na ktorych się zarabia. Buddyjskie też. Tyle, że te ostatnie zarabiają najczęściej na pogrzebach.

Azja Dalekiego Wschodu chyba jest w ogóle w pewien sposób nudna. Czytałam opinie (kto to powiedział??), że buddyzm w Indiach jest filozoficzno-psychologiczny, w Chinach praktyczny, a w Japonii emocjonalno-estetyczny. To się czuje. W Indiach jest głębia zachecająca do studiów, Chiny znam mało, a co do Japonii to estetyzm zdaje się górować nad wszystkim innym. Nie ma niczego do odkrycia, do głębszego poznania, kończy się na powtarzalnych gestach, które trzeba wykonać według drobiazgowych przepisów. I cóż z tego wynika? Chyba niewiele. A buddyzm ze szkół indyjskich –ileż ciekawych możliwości, również psychologicznie rzecz biorąc. Być może ta praktyczno-powierzchowna orientacja umysłowa Azji Dalekowschodniej sprawila, że nie przyjęło się tutaj chrześcijaństwo. Bo wymaga ono trochę innego, głębszego zaangażowania duchowego. Przerażająca jest pustka duchowa niektórych ludzi Zachodu ( może większości w kulturach anglosaskich?), ale tutaj, w Japonii też jest nie lepiej. Wszelkie próby zaangażowania ducha konczą się maniacką orientacją na własną grupę – sekciarstwem. Skarzyła się jedna Latynoska o pochodzeniu japonskim, że jak w Japonii przyjdzie się do kościola katolickiego zaraz zaczynają cię wypytywać: jesteś katoliczką, chodzisz do kościoła, gdzie chodzisz. To jej się nie podobało. Nie miała ochoty wiazać się z kościołem-instytucją, chciałaby raczej przyjsć w dowolnej porze się pomodlić. Ale tutaj się na to nie pozwala. Albo jesteś totalnym partycypantem w danej grupie, albo odejdź. Totalitaryzm duchowy Azji Dalekowschodniej.

Dziwne życie japońskiego poety Matsuo Basho (XVII wiek) to jakby potwierdzenie tego, co piszę powyżej. On nie chciał żyć w trybach społeczeństwa poddanego totalnej kontroli. Zamieszkał w podróżach. Tacy, jak on określani byli mianem szaleńcow (FUKYO). Wiedli życie na obrzeżach świata. Nie musiał się obawiać, że ktoś każe mu popełnić sepuku. XX-wieczne totalitaryzmy były sprawniejsze: komu udało się ujść kleszczom stalinizmu? Może gdzieś w głębi syberyjskich lasów – tak. Ale nie jestem pewna...